W tym roku sezon wypraw rozpoczęliśmy majówką. Rumunię odwiedziliśmy już drugi raz. Podczas pierwszego postoju na stacji benzynowej zaczepił mnie lokalny kierowca. Kiedyś studiował w Polsce i podzielił się ze mną swoją refleksją, że Polska i Rumunia są bardzo podobnymi do siebie krajami. Z początku w mojej głowie pojawiła się duża niezgoda z tym stwierdzeniem, ale z każdą kolejną godziną przekonywałem się, że nowo poznany kolega jednak miał racje. Bardzo wiele rzeczy łączy nas z Rumunami: podobne wydarzenia historyczne, słowiańskie wpływy, religia chrześcijańska, ale także podobny sposób patrzenia na świat. Jednak to co najbardziej doceniliśmy w tym kraju położonym między Ukrainą a Serbią, była natura. Łąki, polany, górskie połoniny i przepiękne widoki nie przestawały nas zachwycać, niezależnie od tego jak dużo czasu spędzaliśmy, pokonując szutrowe drogi Rumunii.
Nasza podróż zaczęła się od przerzucenia naszego namiotu dachowego na firmową Toyotę Podróży4x4, którą jechaliśmy na wyprawę. Do bagażnika przykręciliśmy też markizę 270st Offlandera, którą mieliśmy okazję przetestować na tym wyjeździe.Nie była to jednak jedyna nowość. Po raz pierwszy prowadziłem z Patrycją komercyjny wyjazd zorganizowanej grupy. Wszystko to się udało dzięki wsparciu i opiece ekipy z Podróże4x4, na czele z Mariuszem, który zaprosił nas do współpracy.
Jeszcze w Polsce poznaliśmy wszystkich uczestników naszej wycieczki i po krótkiej odprawie ruszyliśmy w trasę. Tranzyt przez Słowację i Węgry minął bardzo gładko. Po przekroczeniu rumuńskiej granicy zawitaliśmy do Satu Mare, gdzie czekał nas nocleg w hotelu. Rano praktycznie od razu ruszyliśmy w teren. Pierwsze, drobne usterki zaangażowały do pomocy całą grupę. Pomogło to szybko rozwiązać problemy, ale i przyspieszyło integrację. Po kilku wklejkach i niezliczonych zachwytach nad widokami, jakie pojawiały się przed nami dojechaliśmy do Sapanty. Zwiedziliśmy przykościelny, t.zw „Wesoły cmentarz”, którego cechą charakterystyczną są napisówki grobów zdobione zabawnymi historiami z życia zmarłych i kolorowymi obrazami scen z ich codziennych zajęć. Po całym dniu atrakcji dotarliśmy na miejsce naszego pierwszego biwaku na dziko. Ognisko ogrzewało wszystkich zgromadzonych dookoła, ponieważ majowa temperatura w górach okręgu Maramuresz nie rozpieszczała nas zbytnio.
Rano ruszyliśmy dalej. Mieliśmy do pokonania kamieniste podjazdy i błotne koleiny. Ciekawie się obserwowało, jak każdy kierowca ma swój pomysł na przejechanie kolejnych przeszkód. Również poziom modyfikacji samochodów był tutaj bardzo istotny. Obserwując z boku zmagania naszych towarzyszy, doszedłem do wniosku, że im mniej pomotany pojazd, tym większa zabawa, ale jednocześnie większa szansa na uszkodzenie mechanicznych części podwozia.
Po dniu pełnym wrażeń, noclegu na dziko i po przebyciu następnych kilometrów dotarliśmy do miejscowości Turda. Niewielkiego, choć uroczego miasteczka, w którym nocowaliśmy w hotelu.Kolejne dwa noclegi miały miejsce znów na łonie natury. W tym czasie zobaczyliśmy zalaną wioskę w okolicy Lupsy. Zastany krajobraz wywarł na nas olbrzymie wrażenie. Do tej pory podziwialiśmy majestatyczne widoki rzeźbione wytrwałym dłutem matki natury aż tu nagle zobaczyliśmy całą wioskę Geamana zatopioną w toksycznych odpadach wypompowywanych z okolicznych kopalń i zakładów przemysłowych. Jeszcze parę lat temu można było zobaczyć murowane ściany wieży kościelnej. W tej chwili widać tylko niewielką część dachu i krzyż górujący nad warstwą szlamu. Aż trudno było nam uwierzyć, jak wielką siłę może mieć człowiek i jak bardzo jest jego destrukcyjny wpływ tutejszą okolicę.
Następnym punktem naszej wycieczki była t.zw „lodowa jaskninia”, w której przez całe lato zalega spora warstwa śniegu. Dalej podziwialiśmy uroki Narodowego Parku Apuseni poruszając się asfaltowymi drogami.Ostatni dzień wyjazdu przywitał nas deszczem. Tutaj bardzo przydała się markiza, bo śniadanie na biwaku zjedliśmy bez obawy, że zmokniemy. Kiedy skończyliśmy kawę, pojechaliśmy zobaczyć Jaskinię Niedźwiedzią, w której rzeczywiście można wypatrzeć ślady obecności tych zwierząt sprzed setek lat.
Po kolejnej, ostatnie, ale porządnej dawce offroadu skierowaliśmy nasze koła w kierunku Oradei, gdzie czekał na nas nocleg w hotelu. Po drodze jedno z aut zmagało się z problemami układu chłodzenia, ale i tym razem grupa nie zawiodła, bo z pomocą kilku osób udało się naprawić usterkę na tyle, żeby dało się autem jechać. Było to o tyle istotne, że rozpoczynały się prawosławne Święta Wielkanocne i po kilku telefonach byliśmy przekonani, że żaden rumuński mechanik nie podniesie klucza aż do wtorku.Nieco zmęczeni, ale szczęśliwi dotarliśmy do hotelu w Oradei, gdzie spędziliśmy noc. Następnego dnia, po śniadaniu przyszedł czas rozstań. Mimo że jeszcze tydzień temu w ogóle nie znaliśmy się — teraz mieliśmy wrażenie, że żegnamy się z naszymi przyjaciółmi. Wspólna podróż, przeżywanie, podziwianie majestatu przyrody i rozwiązywanie problemów buduje relacje. Przed nami tyle nieodkrytych szlaków i niesamowitych krajów, ale przekraczając granicę rumuńsko-węgierską już byliśmy pewni z Patrycją, że jeszcze tu wrócimy.
Na wyprawie Patrycja i Mateusz korzystali z namiotu Tomahak XL oraz markizy Wing 270 XL