W pogoni za złotym pyłem- relacja z wyprawy do Tunezji

Read 17 times

Nasza przygoda do Tunezji to długa i zawiła historia tak jak ilość kilometrów i mil morskich, które pokonaliśmy w niespełna trzy tygodnie. Piszę ten tekst ponad pół roku później, kiedy wspomnienia już odpowiednio zasiedliły się w mojej pamięci, uwypuklając te piękne chwilę i trywializując te bardziej niesmaczne czy też groźne 

Cała nasza wyprawa, jak zawsze rozpoczęła się od zaprogramowania. Czyli, kończymy jedną wyprawę i już zaczynamy rozmawiać, gdzie pojedziemy następnym razem. Siejemy ziarna, coś zawsze wyrośnie. Mamy termin, mamy chęci. Jedziemy. Tym razem termin to koniec grudnia, co oznacza Święta Bożego Narodzenia w podroży – uwielbiam to. Z dala od kanapy, naciągniętych tradycji, no i oczywiście na biwaku w naszym namiocie OFFLANDER.  Niestety czasem daleko od bliskich, ale za to także z dala od „wszystkich” ludzi, których tak mało decyduje się na przygody w tym okresie.

W DRODZE DO

Zaczynamy trasę z Polski, jedziemy w cztery samochody, oczywiście przez Brno. Taki nasz żarcik. Potem Słowacja, Węgry, Słowenia i docieramy do Włoch, Monfalcone. O dziwo wszystko jednego dnia, dla mnie 12h drogi dla innych nawet więcej. Trasa przyjemna i godziny szybko mijają, podczas nieustających rozmów na radiu. Następnego ranka, odłączam się od grupy i pędzę zwiedzać Rimini, San Marino oraz Deltę del Po, tak aby następnego dnia rano odebrać rodzinę z lotniska w Bolonii. Kompletujemy naszą czteroosobowa rodzinę i jedziemy przez Włochy odwiedzając znajomych w starej Perugii, a następnie spędzając nocleg w przepięknym Asyżu. Następnego dnia pędzimy dalej, aby zobaczyć Sorrento, wybrzeże Amalfi i zdążyć na tradycyjną włoską wigilię w Corpo Di Cava tuż nad Salerno. Te kilka dni podroży stanowią już niezły bagaż wspomnień, obrazów, zapachów i smaków, których doświadczyliśmy. No ale to przecież dopiero początek.

Rano łączymy siły, spotykamy się w porcie Salerno z naszymi kompanami i przyjaciółmi. Wszyscy jedziemy pierwszy raz do Tunezji na wyprawę, wszyscy mamy jakieś wykreowane wyobrażenie tego kraju z wycieczek all-in lub godzin obejrzanego materiału na YT lub z przewodników. Śmiało mogę powiedzieć, że chyba wszyscy wyjechaliśmy z doświadczeniem jakiego nie „planowaliśmy”. Mamy w sumie pięć ekip. Wszyscy podekscytowani, lekko poddenerwowani i żądni przygód, stoimy do odprawy na prom. Wokół nas zgiełk ciemnoskórych mężczyzn w znoszonych ubraniach rozmawiających dialektami, które nam są nieznane. W tle przeładowane samochody rożnymi rodzajami towarów i skarbów. Wydają się nam być przydrożnymi znaleziskami lub czymś zostawionym do wyrzucenia. Ewidentnie każdy przewoźnik ma swoją specjalizację, każdy niemniej zapakowany pod dach, a i na dachu drugie tyle. Jeden wiezie tylko rowery, drugi tylko zabawki, inny ma dwie lodówki na dachu i pralkę w bagażniku. Właściciel tego z niebieskim tarpem, przykrywającym cały dach, ewidentnie najbardziej zdenerwowany drepcze z paszportem w ręce. Teraz już wiemy, że zaraz skończy się Europa i za niedługo wpłyniemy do nieodkrytego.

NA WODZIE

Wypływamy. Po zaparkowaniu samochodów na deku, szukamy naszej kajuty, to ta druga z lewej. Mamy okno, mamy cztery prycze, oddzielone korytarzem na długość ręki, mini stolik, huczący system nawiewowy i toaletę z charakterem. Pokochaliśmy kibelek, ktory albo ssie jak stary odkurzacz albo to eksponuje pływające pozostałości wszystkich korzystających na statku. Mamy prysznic, jest dobrze. Eksplorujemy statek. To mały prom z trzema pokładami i z messą, która serwuje dania dwa razy dziennie. Generalnie nieskomplikowane dania a'la miękkie frytki, a'la kotlet, a'la sałatka. Wykupiłem bilet z jedzeniem, także testujemy każdą z potraw. Jest też kawiarnia, zawierająca dwa wysokie krzesła i dwudziestu chętnych na kawę, którą serwują w określonych godzinach. W tle rozgrywają się sceny jak z renesansowych obrazów. Przypomina mi to Bitwę pod Grunwaldem Matejki. Dużo wszystkiego, dużo kolorów, dużo scen i ogólna złożoność. Trzeba dłużej popatrzeć, aby zrozumieć. Nasza bitwa na statku rozgrywa się o miejsce do bytu, przez najbliższe 24+ godzin. Cała messa jest zajęta przez połączone stoliki, rozstawione torby i bagaże z samochodów, każde miejsce zajęte. Na korytarzach wyrastają pompowane materace jak grzyby po deszczu. Kocyki, śpiwory i czasem jakaś pompowana poduszka.

Jest ciasno. Trzeba uważać, żeby kogoś nie nadepnąć. Na zewnątrz mamy mały spacerniak na około literki H w kołku. Kilka bocznych korytarzy, ale na tym lewym zawsze mocno wieje. To tyle. Spędzamy większość czasu w kajucie, słuchając bulgotów z kibelka, czytając książki i śpiąc. Wieczorem bitwa nabiera nowego tempa. Ludzie kładą się na korytarzach w poszukiwaniu snu. Każdy centymetr wydaje się być zajęty i coraz to bardziej klejący do podeszw butów. Po północy dobijamy do Palermo nie wiem dlaczego, ale w ogóle nie zarejestrowałem ze mamy międzylądowanie. Spotykamy się przy samochodach z resztą kierowców, porzeczkowa nalewka towarzyszy nam w obserwowaniu ilości samochodów, które jeszcze musimy zmieścić na pokładzie. Tu rządzi AGD. Pralki, zmywarki, lodówki na większości samochodów. Na Sycylii ewidentnie jest jakaś fabryka AGD. Załadunek trwa dobre 7 godzin, jest już rano. Ilość ludzi na pokładzie się podwoiła, jest naprawdę ciasno. Korytarze są rozdeptane i klejące, powietrze wisi jak nierozpuszczony miód w herbacie. Lepiej niczego nie dotykać. Niestety nasz sześcioletni Bruno inaczej to interpretuje. Spędzamy większość czasu na deku, wypatrując lądu.

 

NA LĄDZIE

Wpływamy z kilkugodzinnym opóźnieniem, nareszcie. Ale nie tak szybko, procedura zejścia ze statku to długa przeprawa. Biegamy z kwitami z okienka do okienka, porozumiewamy się na migi, zgadujemy co mamy robić. To, że nikt z nas nie mówi po francusku w ogóle nie pomaga, teraz i szczególnie później. Zaraz za portem znajdujemy stację benzynową, punkt wymiany waluty i kupujemy tunezyjski Internet. Pędzimy w stronę Cap Angela aby spędzić pierwszy nocleg w Afryce, docieramy tam po ciemku i rozbijamy się w pobliżu latarni morskiej. Noc jest gwieździsta i piękna.

Rano pakujemy się i szybko uciekamy na południe, ten postój kosztował nas sporo czasu. Cap Angela to najbardziej wysunięty na północ punkt Afryki. No i w sumie tyle, moim zdaniem, poza tym niewiele oferuje. Mamy zaliczone. Wymarzone piaszczyste wydmy i piaski muszą poczekać. Kierujemy się na południe, lewą stroną Tunezji. Omijamy główną arterię autostrady na wschodzie przez co tracimy sporo czasu, ale zdobywamy w najbliższych dniach wiele cennego doświadczenia. Doświadczamy kultury, widzimy to czego nie da się „odzobaczyć”. Zachodnia Tunezja wydaje się być biedniejsza od tej na wschodzie, nie wspominając o turystycznym wybrzeżu. Przejeżdżamy przez miasteczka pełne nieładu, dezorganizacji, ludzi tłoczących się na targach kupujących rowery i plastikowe zabawki, które jeszcze niedawno widzieliśmy na promie. Widzimy lokalnych rzeźników sprzedających swoje towary w postaci koziny czy kamelii, obrabiając i obcinając je od dołu. To kontrastuje z wyśmienitymi owocami, oliwkami i figami. Orzechy też są dobre. Na początku bardzo nam przeszkadza widok wszędobylskich śmieci. Są dosłownie wszędzie, czarne worki łopoczą na wietrze zaczepione o płoty, w rowach leżą rożne opakowania. Często o tym rozmawiamy na radiu i wiemy, że tego „nie da się” już posprzątać. Podobnie jak na wyprawie w Jordanii, staramy się patrzeć tylko „do góry”.

PARKI NARODOWE

W planach mieliśmy odwiedzenie kilku parków w drodze na Saharę. Pierwszy z nich to Ichkeul National Park, niestety wjazd jest zamknięty i nie jesteśmy w stanie wyprosić strażnika na wjazd na teren parku. Kończymy w starym kamieniołomie zamiast. Następny planowany park to Chambi National Park, ale już wiemy, że nie starczy nam dnia, aby tam dojechać. Także kierujemy się w stronę Foret de Nebeur w okolicach miasta Al-Kaf. Po drodze zwiedzamy tamę Mellegue dla rozprostowania nóg i zaczynamy szukać biwaku trochę dalej na południe. Znajdujemy go niedaleko Algierskiej granicy co później okazuje się być naszą zgubą. Sam biwak to piękne miejsce z widokiem 360 stopni na skaliste górzyste stepy porośnięte karłowatymi niskimi drzewami. Do tego ognisko, kolorowy zachód słońca i później pełnia księżyca. Nie może być piękniej.

GARDE NATIONALE

Gdy robi się ciemno, a nas dopada zmęczenie oraz błogi klimat ogniska, widzimy światła samochodów. Jadą w naszą stronę. Jest ich chyba z sześć. Pewno tubylcy wracają do pobliskich domów, które widzieliśmy jakieś 5 km na zachód. Nie. Jadą wprost do nas, niektóre mają koguty. W mojej głowie już odgrywa się kilka scenariuszy co za chwilę może się wydarzyć. Zachować zimną krew, spokój i jakoś się dogadamy. Po francusku? Przecież nic złego się nie może wydarzyć. Otacza nas kilkunastu uzbrojonych mężczyzn. Jedni mają kominiarki i mundury, inni dość zwykłe ubrania. Wszyscy mają jakąś broń. Dominuje broń długa, widzę kilka Steyr AUG, chyba z dwa sztucery, kałasznikow no i oczywiście broń krótka palna u pasa. Widzę i czuję, jak wszyscy bledną. Czas szybko mija, wspomnienia są pomieszane. Zwijamy się. W środku nocy. Nie do końca wiemy, gdzie. Ale musimy. Zostaliśmy przeszukani, wylegitymowani, obfotografowani. Robimy co nam każą. Dochodzimy do porozumienia, na migi z jednym z dowódców. Po angielsku no i po francusku, którego nie znamy. Kontaktujemy się też z ambasadą polski. Ale nie za wiele nam to daje, wiemy, że mamy jechać do pobliskiego miasta na parking policyjny i tam spędzić noc. Tu jest niebezpiecznie, tak nam mówią. Słyszymy, że grasują tu dziki, że za blisko Algierii, że nie wolno. Negocjacje nie mają sensu. Dopiero kilka dni później wszystko zaczyna nabierać sensu i zaczynamy rozumieć o co chodzi. Ale o tym trochę później. Budzimy się rano, wszyscy jakoś starają się sobie poradzić z emocjami wczorajszej nocy. Na marne. Noc była zimna, długa i męcząca. Parking policyjny? Sam nie wiem, nigdzie nie ma mundurowych. Jest wysoki betonowy mur, klepisko, śmieci. Stoi tam spory budynek z jednym dużym pomieszczeniem, w którym jest bar, czyli lada, na której stoją sziszę i ekspres do kawy, ale raczej nie działa. Jest totalnie zardzewiały i zniszczony. Są też plastikowe stoliki i krzesła. Telewizor, który na pełen regulator krzyczał głosem komentatora sportowego. Odbijał echem w pustym budynku i naszych głowach przez całą noc. Nie, to nie może być parking policyjny. Jest też toaleta, ale tego nie będę opisywał. Tego dnia trochę się gubimy. Ludzie robią się niecierpliwi, kierowcy nie czekają na siebie. Jeden samochód się odłącza od stada. Ewidentnie stres daje się we znaki. Jedziemy dalej. Dzisiaj będzie dobry dzień, robi się ciepło, słońce świeci. Powtarzam to mojej rodzinie. Zmierzamy dalej na południe, kierujemy się w stronę Narodowego Parku Chambi. Krajobraz zmienia się z zielonego w coraz to bardziej opustoszały i pustynny. Po drodze mijamy sporo baz wojskowych, na rogatkach miast jesteśmy zatrzymywani i czasem legitymowani. Trafiamy w końcu na checkpoint, który nie puszcza nas dalej. Dlaczego? Oczywiście nie wiemy. Jest niebezpiecznie, to słyszymy. Koniec końców, większość dnia tracimy na szukaniu się w obcym kraju a potem w eskorcie policyjnej Garde Nationale. Nici z naszych planów odwiedzania narodowych parków. Nici z wolności. Jedziemy w kolumnie, prowadzi nas od miasta do miasta inny samochód gwardii narodowej. Widzimy znane nam już ciemne mundury i karabinki szturmowe Steyr. Dociekliwie nas pilnują, nie możemy się rozłączyć. Nie możemy uciec. Zatrzymujemy się w końcu kilkadziesiąt kilometrów przed miastem Gafsa. Dzwonimy do przyjaciół z Polski, dostajemy namiar do Abdelwaheba. Rozmawiamy, wiele się wyjaśnia, wszystko nabiera sensu. Decydujemy się na nocleg w Tozeur. Rozdzielamy się na pojedyncze samochody przed rogatkami, aby nie zwracać na siebie aż tak dużo uwagi. To wydaje się działać. Jedni wybierają hotel, my wybieramy kemping. Dwa dni pod znakiem karabinów i mundurów, to trzeba koniecznie zmyć z siebie.

BRAMA DO PYSTYNI

Tozeur czy też Tauzar, to piękne miasteczko usytuowane w centralnej Tunezji, w oazie. Przejeżdżamy wieczorem przez centrum, żeby zobaczyć pięknie oświetlony główny ryneczek starego miasta. Wrócimy tam następnego ranka. Dzisiejszą noc spędzamy pod palmami w oazie. Jest muzyka, jest ognisko i nawet lokalne wino. Wszystko zaczyna wracać do normy. Śpimy w rytmie szczekających psów, które jak czujki alarmu wykrywają i alarmują o zbliżającym się niebezpieczeństwie, szczekając w niebogłosy. Kolejna nieprzespana noc. Odwiedzamy centrum, żeby kupić kilka drobiazgów na lokalnym targu. Doznać eksplozji zapachów, kolorów i zgiełku codzienności Tunezyjczyków. Mnie najbardziej ekscytuje lokalny targ mięsa, rozmowa ze sprzedawcami. Brak nachalności. Smród spalin przepędza nas z bólem głowy. Reorganizujemy się, robimy zakupy, tankujemy i jedziemy śladem Star Wars. W końcu pustynia i jest fantastycznie. Dzisiaj czeka nas Mały Szot i Duży Szot. Zwiedzamy plan filmowy Star Wars, wioskę Anakina i inne makiety filmowe po drodze. Uciekamy od bardziej nachalnych sprzedawców przejażdżek na wielbłądach. Dotykanie jest za darmo. Także dotykamy kilka razy. Wspinamy się potem na pobliską wydmę, aby sprawdzić możliwości naszych samochodów i ruszamy na przełaj przez pustkowie w stronę Wielkiego Szota. Wielki Szot robi na mnie duże wrażenie. Słonce zachodzi, pędzimy przez wyschnięte jezioro z dużą prędkością. Widzimy tu i owdzie placki wyschniętej soli. Czasem wygląda to jak śnieg Czasem widzimy głębokie pęknięcia w czekoladowej glebie. Im dalej tym niebezpieczniej. Zwalniamy i trzymamy się drogi. W grudniu dni są krótkie, także zaczynamy szukać biwaku. Wyciągamy wnioski z poprzednich dni, szukamy na zdjęciach satelitarnych kęp krzaków tak aby się dobrze schować. Widoczność na takiej płaskiej powierzchni jest bardzo dobra. Szczególnie w nocy, gdy widać ogniska i inne światła jak na dłoni. Noc spędzamy pod rozgwieżdżonym niebem, księżyc wstaje trochę później, ale świeci bardzo mocno.

ZGODNIE Z PLANEM

Poranek jest piękny, noc spędziliśmy na obrzeżach Wielkiego Szota. W ciągu dnia widzimy, że wokół nas jest przynajmniej z kilkanaście jak nie 100 kilometrów pustkowia w każdą stronę. Jedziemy prosto, przez najbliższe 50km ciągle prosto. Płasko, potem wznosimy się trochę do góry, aby przed sobą zobaczyć następne kilka kilometrów płaskiego. Wszystko po niekończących się wybojach. Po kilku kilometrach i tej wbrew pozorom trudnej jeździe, słyszymy na radiu, że setka ma poważny problem. Pękło mocowanie zawieszenia. Lewy przedni przód leży na kole. Nie ma zasięgu telefonicznego, szuramy i kulamy się do najbliższej drogi. Szukamy zasięgu i warsztatu samochodowego, ogarniamy tymczasowe podkładki i w ten sposób jedziemy następne 70km do Douz, Bramy Sahary. Tam znajdujemy warsztat, który zajmuje się naprawami łyżek od spychów i koparek. To nam musi wystarczyć. Mikołaj dogaduje się z Habibi, mowiąc: Spawaj tu. Habibi spawa. Setka wraca do swojej świetności, możemy ruszać dalej. Mamy trochę szczęścia, Douz to spore miasto, w którym możemy uzupełnić zapasy. Przede wszystkim wodę i paliwo. To ostatnia szansa na zatankowanie samochodu przed Saharą, potem zostaje już tylko „Szmata Disel”, którego nie odważyliśmy się wlać do naszych samochodów. Szmata Disel to kradzione paliwo z rurociągów, zazwyczaj sprzedawane w 10 litrowych bańkach. Takie, bo łatwo z nimi uciec pod pachą. Przelewanych do samochodów przy pomocy rożnego rodzaju systemów. Zazwyczaj jest to rura od odkurzacza, jakiś lejek czasem obcięta butelka. System filtracji to szmata zarzucana na lejek. Szmata Disel. W Douz poza paliwem, wodą, walutą i jedzeniem zaopatrujemy się w drewno. Jeździmy po pobliskich gajach daktyli i zbieramy suchą korę palm, stare deski i inne drewniane kalorie. Na pustyni nie będzie drewna, a noce w grudniu są zimne. Poza tym za dwa dni jest Sylwester, także ognisko na 5 metrów musi być! Douz jest zatłoczone, trwa Festiwal Sahary, który chcemy zobaczyć. Trochę się gubimy, dojazd jest bardzo utrudniony. W końcu z częścią grupy znajdujemy objazd przez wysypisko śmieci, albo może to zwykła ulica? Widzimy w oddali wyścigi samochodów oraz wielbłądów. Namioty beduińskie i trybuny wypchane Tunezyjczykami. Wszędzie i wokół jeżdżą quady i terenówki. Widać gdzieniegdzie zakopane samochody. Nie możemy pomoc, czas nas goni jak zwykle, za godzinę będzie ciemno. Oddalamy się kilka kilometrów na południe i szukamy biwaku. Spanie na pustyni pod gwiazdami wynagradza trudy całego dnia. Sahara jest inna niż to co było dotychczas, piasek ma inny kolor, jest bardziej sypki i jest go bardzo dużo. Byłem już na kilku pustyniach, ale najbliższe dni uświadomią mi jak olbrzymia jest Sahara. Jadąc cały dzień terenem przez około 100-150km dziennie wszędzie widzimy tylko piasek. Wydmy, jakiś krzak i piasek. Potem kamienie, piasek. Na mapie jest droga oznaczona jako krajowa. Drogi fizycznie nie ma, jest wbity znak z numerem drogi w wydmę, która wije się następne 50 km. Ależ to jest piękne. Dzisiaj Sylwester, chcieliśmy dojechać do oazy i ciepłego źródła Lac Houidat Erreched. Musimy jednak ponownie zrewidować nasze plany. Jazda na azymut ma swoje uroki, ale także i cenę, czyli czas. Im dalej pojedziemy na południe tym dłuższa będzie droga powrotna. Po drodze zwiedzamy Park Narodowy Jebil, szarżujemy po wydmach i piachu. Szukamy wysokich wydm i decydujemy się skończyć dzień znacznie wcześniej. Wszyscy mają już dość gonitwy. Kilka kilometrów dalej nie robi już nam żadnej różnicy. Jesteśmy już w sercu Sahary, przynajmniej dla nas. Rozpalamy ognisko, pieczemy ostatnie polskie kiełbaski, wypijamy ostatnie wino. Oglądamy piękny zachód słońca i wpatrujemy się w miliony gwiazd. Rozmawiamy do późnej nocy, wszyscy mają na twarzach wyraz spełnienia, kilka dodatkowych zmarszczek i ten bardziej pusto- -głęboki wzrok. Może to od wpatrywania się w dal, może od poczucia zaraźliwej pustynnej pustki. Może z radości. Mamy koniec 2023 roku. To był dobry rok, przynajmniej tak się skończył. Tak daleko, tak wiele wyzwań, tak wiele doświadczeń. Ciekawe co wymyślimy za rok?

POWRÓT

Rozbijamy się na cztery rożne grupy, każdy wraca inaczej. My pędzimy do Tunisu, mamy przed sobą cały dzień jazdy, aby zdążyć na prom do Genui o 5 rano następnego dnia. Miki z Darkiem odpływają kilka godzin później, ale do Civitavecchia. Czeka ich przeprawa tym samym promem co wcześniej, ale bez kajut. Adam decyduje się zostać trochę dłużej w Tunezji i zakosztować luksusów pięciogwiazdkowego wybrzeża. Łukasz dalej eksploruje, ale jest też zmuszony na kilka dni postojowego ze względu na sztormy. Wszyscy wracamy bezpiecznie do domu. Podobnie jak w drodze do Tunezji zwiedzamy po drodze kila miejsc. Zatrzymujemy się na nocleg nad jeziorem Garda w Sirmione, tam jemy najlepszą pizzę. Spacerujemy po zimnych i urokliwych uliczkach i jemy największe lody świata. Potem czeka na nas Ptuj w Słowenii. Przepiękne, spokojne małe miasteczko w wyśmienitymi winnicami. Wracamy w końcu strudzeni, ale zadowoleni, do domu.

Related items