Święta Bożego Narodzenia w Arabskim [k]raju? O! Man!

Read 12 times


Oman zrobił na nas bardzo duże wrażenie. Nie dość, że jest bardzo zróżnicowany geograficznie, temperatury są bardzo przyjemne podczas szarej polskiej zimy, to dodatkowo jest bardzo bezpieczny, czysty i przyjazny dla turysty. Szczególnie pod względem biwakowania na dziko. Bo taką opcję oczywiście wybraliśmy.

Spędziliśmy w Omanie ponad dwa tygodnie podróżując białymi dużymi Toyotami LC300 z namiotem na dachu i upchanym ekwipunkiem biwakowym w bagażniku, na przemian z walizkami. Pomieszane wszystko ze wszystkim. Nasza grupa to zaledwie trzy rodziny dwa plus dwa. Jedni bardziej, drudzy mniej doświadczeni w podróżniczych bojach. Pojechaliśmy bez przewodnika, bez wykupionej wycieczki i zorganizowanej grupy. Mimo dobrze zaplanowanej trasy i wielomiesięcznego przygotowania, byliśmy zmuszeni zrezygnować z wielu miejsc i atrakcji jakie oferuje ten piękny kraj. Jak zawsze, po prostu czasu brak. Jako przewodnik zmagałem się codziennie z myślą czy warto a może nie warto jechać tu czy tam. Czy dwie noce na pustyni to nie za dużo, czy jak spadnie deszcz to nas po prostu nie zmyje w którymś z Wadi. Czymże nieustanne pytanie: będzie tam równie ładnie jak tu. Czy wszyscy równie bardzo się radują w duchu jak ja. Odpowiedź jest jedna i oczywista. Ale po fakcie. Kosztem ilości, korzystaliśmy z jakości. Krótki dzień w zimie, jak zawsze w tym okresie, odejmował nam cennych chwil, które mogliśmy zamienić na cenne doświadczenia i później wspomnienia. Nasze indywidualne skarby. Decydowaliśmy się często nie gonić do „następnego”ciesząc się obecnym. Nie było to na pewno łatwe, bo kraj jest bardzo rozległy i jest wiele do przejechania i zaznania. Zawsze mnie kusi, jaki pewno Was, aby zobaczyć więcej. Taka przeklęta chciwość podróżnika czasem jednak zdaję sobie sprawę, że więcej nie oznacza lepiej. Że cieszyć należy się teraz a nie w przyszłości. Takie decyzje bardzo dobrze wpłynęły na przebieg naszego wyjazdu. Więcej luzu, gdzie to tylko było możliwe. Mimo wszystko wyprawę zakończyliśmy wspólnie tylko w dwie rodziny. Zrobiliśmy ponad 2500 kilometrów, głownie po szutrach i piaskach. Spaliśmy w górach, licznych Wadi, na pustyniach i rożnych przecudnych plażach o rożnych kolorach. Jeździliśmy po plażach, które kilka dni poźniej były zalane słoną wodą. Pływaliśmy w turkusowym oceanie białych lagunach, spacerowaliśmy po górach i dolinach. Obserwowaliśmy żołwie, ptaki, kozy i wielbłądy, obyczaje i zwyczaje tubylców. Poznaliśmy niezliczoną ilość rożnych skał i kamieni, pod względem kolorów, formacji i kształtów, bo przecież Oman to w ponad 70 procentach teren górzysty, wbrew pozorom. Kąpaliśmy się w ciepłych źródłach oraz lodowatej górskiej wodzie. Odwiedziliśmy oazy i gaje. Zakopaliśmy się na pustyni, zakopaliśmy się na plaży. Mimo braku drewna codziennie mieliśmy piękne i duże ognisko, co i tak zmuszało nas do snu około dwudziestej, z czystego zmęczenia. Za to codziennie witaliśmy dzień o wschodach słońca tuż przed szóstą. Uważam, że te chwile są najwspanialsze, to taka czysta nowa kartka czekająca na zapełnienie jej czymś ciekawym.


Pominę w dużej mierze kwestie przygotowania, które znacznie różnią się od wyjazdów „na kołach” lub wycieczkach zorganizowanych. We własnym samochodzie mamy już jakiś swój standard i nawrzucane, ile wlezie. W wycieczkach zorganizowanych, zawsze możemy liczyć, że organizator się nad nami zlituje, coś pożyczy. Ograniczeni limitem bagażu, pakujemy za dużo. Już po przylocie do Maskatu, po pierwszym przeniesieniu czterech dwudziestokilowych walizek, wiedziałem, że mamy problem. Mój syn miał parę spodni na dzień…i koszulkę, i bluzę. Dni było czternaście. Ja zabrałem za dużo ekwipunku do samochodu, ten waży najwięcej.
Po przylocie do Maskatu witają nas palmy, suche ciepłe powietrze o temperaturze 27 stopni, dużo słońca i pierwszy zapach potu spod wielu warstw ubrań i ciepłych kurtek. Wita nas też karteczka z moim nazwiskiem, eskorta do parku samochodów, załatwianie waluty i kart internetowych. Wszystko w sumie szybko i sprawnie, tak przynajmniej pamiętam przez mgłę zmęczenia.
Rewidujemy szybko odbierane samochody, wyrzucamy szybko część ekwipunku. Wielkie poduszki twarde jak stóg siana szybko wylatują z bagażnika. To daje nam miejsce na walizkę numer trzy. Teraz lecą na bruk wielkie garnki, patelnie, grillowisko i inne względnie niepotrzebne rzeczy, takie jak czwarty śpiwór wielkości walizki numer cztery. Wszystko ma się zmieścić, włącznie z naszymi dziećmi i lodówką w postaci zbiornika na lód. A wszystko wciskamy w nowego Land Cruisera 300. Świeci jeszcze swoim białym welurem i gdzieniegdzie wstydliwie odsłania fabryczną folię. Mój miał zaledwie dziesięć tysięcy kilometrów przebiegu, nowy i głodny silnik czterolitrowy w benzynie, dużo pikaczy i przypominaczy. Mieliśmy też czarną owcę, czyli jedną Toyotę z silnikiem diesla, która pod koniec naszego wyjazdu, totalnie nie z naszej winy, wyzionęła ducha. A padło na Mariusza, który gardzi dieslem. Taki psikus.


Spędziliśmy w Omanie ponad dwa tygodnie podróżując białymi dużymi Toyotami LC300 z namiotem na dachu i upchanym ekwipunkiem biwakowym w bagażniku, na przemian z walizkami. Pomieszane wszystko ze wszystkim. Nasza grupa to zaledwie trzy rodziny dwa plus dwa. Jedni bardziej, drudzy mniej doświadczeni w podróżniczych bojach. Pojechaliśmy bez przewodnika, bez wykupionej wycieczki i zorgani-zowanej grupy. Mimo dobrze zaplanowanej trasy i wielomiesięcznego przygotowania, byliśmy zmuszeni zrezygnować z wielu miejsc i atrakcji jakie oferuje ten piękny kraj. Jak zawsze, po prostu czasu brak. Jako przewodnik zmagałem się codziennie z myślą czy warto a może nie warto jechać tu czy tam. Czy dwie noce na pustyni to nie za dużo, czy jak spadnie deszcz to nas po prostu nie zmyje w którymś z Wadi. Czy może nieustanne pytanie: będzie tam równie ładnie jak tu. Czy wszyscy równie bardzo się radują w duchu jak ja. Odpowiedź jest jedna i oczywista. Ale po fakcie.
Kosztem ilości, korzystaliśmy z jakości. Krótki dzień w zimie, jak zawsze w tym okresie, odejmował nam cennych chwil, które mogliśmy zamienić na cenne doświadczenia i później wspomnienia. Nasze indywidualne skarby. Decydowaliśmy się często nie gonić do „następnego” ciesząc się obecnym. Nie było to na pewno łatwe, bo kraj jest bardzo rozległy i jest wiele do przejechania i zaznania. Zawsze mnie kusi, jak i pewno Was, aby zobaczyć więcej. Taka przeklęta chciwość podróżnika. Z czasem jednak zdaję sobie sprawę, że więcej nie oznacza lepiej. Że cieszyć należy się teraz a nie w przyszłości. Takie decyzje bardzo dobrze wpłynęły na przebieg naszego wyjazdu. Więcej luzu, gdzie to tylko było możliwe. Mimo wszystko wyprawę zakończyliśmy wspólnie tylko w dwie rodziny.


Zrobiliśmy ponad 2500 kilometrów, głównie po szutrach i piaskach. Spaliśmy w górach, licznych Wadi, na pustyniach i różnych przecudnych plażach o różnych kolorach. Jeździliśmy po plażach, które kilka dni później były zalane słoną wodą. Pływaliśmy w turkusowym oceanie i białych lagunach, spacerowaliśmy po górach i dolinach. Obserwo- waliśmy żółwie, ptaki, kozy i wielbłądy, obyczaje i zwyczaje tubylców. Poznaliśmy niezliczoną ilość różnych skał i kamieni, pod względem kolorów, formacji i kształtów, bo przecież Oman to w ponad 70 procentach teren górzysty, wbrew pozorom. Kąpaliśmy się w ciepłych
Stare to w tym zestawie były tylko namioty. Szmaciane, duże, z super- twardym materacem. Pałace, w których będziemy spędzali większość nocy w Omanie. Pierwsza noc jednak w hotelu, tu zostawiamy jedną pełną przepakowaną walizkę oraz jedną pustą. To daje nam trochę więcej swobody przy podróżowaniu, ale na pewno tęsknię do swoich Offlanderowych organizerów, zabudowy i przede wszystkim namiotu Fold 4. Mimo, że mniejszy to wygodniejszy.
Nie ma co narzekać, mamy dobrą pogodę. Wszyscy są zdrowi i gotowi do podjęcia nowego wyzwania i mamy – za sobą, na szczęście – najgorszą podróż samolotem. Mamy też dobrze przygotowaną trasę, rozpisany dzień pod dniu i na pierwszy rzut oka dobrze zgraną ekipę.


Pierwsze Wadi
Kilka lat wstecz byłem w pierwszym moim Wadi w Jordanii. Miałem swoje wyobrażenie. Wąskie, wysokie strzeliste szczeliny zapadnięte w ziemi. Trudny szlak, który wymagał wspinaczki i moczenia się. Sporo śmieci i mało wody. Tu jest inaczej.
Pierwszego dnia kierujemy się nad Wadi Far. Startujemy dopiero o jedenastej z hotelu, trochę się musimy dotrzeć. Trochę się nauczyć, że tu nikt się nie spieszy, szczególnie w środku dnia, jak słońce grzeje z góry. Dobrze, że jest zima. Odwiedzamy najpierw fort Nakhal, po którym szlajamy się południowym słońcu pijąć pierwszą dobrą omańską kawę. Podziwiamy pierwsze duże strzeliste minarety meczetów oraz gaj, który otula fort od strony gór. Sam Fort jest w świetnym stanie, surowy, monokolorowy ale jednocześnie ciekawy. Poza tym wszędzie jeszcze asfalt i cywilizacja. Zahaczamy jeszcze o pobliskie ciepłe źródełka i zbieramy się w stronę wioski Wahau. Tam zaczynamy poznawać pierwsze oblicze gór i wspinać się na pierwsze szutrowe drogi. W wiosce, która naprawdę, jest wioską, mamy kilka domów na krzyż. Parking, toalety dla turystów i jedną restaurację z 5 stolikami. Tam decydujemy się na obiad, Kurczak, jagnięcina i ryż stanowią podstawę pierwszego naszego posiłku i większości dań podczas całej dalszej podroży. Mieszanka ryżu z mięsem wywodząca się z kuchni indyjskiej zwana Biriani, będzie gościć często na naszych talerzach. Jedliśmy ją na podłodze w lokalnych restauracjach, na plastikowych ceratach z lokalnymi rybakami. Jedliśmy ją z kartonowych opakowań, jedliśmy ją przy ognisku jako take away w przydrożnych knajpach. Zawsze było dobre i świetnie przyprawione. Kuchnia wschodnia jest bardzo bogata w przyprawy, szkoda, że Europa tak ostrożnie do nich podchodzi, często zastępując je tłustym olejem i wypłaszczonym smakowo wypełniaczem jakiegoś rodzaju.
Już pierwszego dnia modyfikuję trasę, nie zdążymy na biwak w Wa- di Far, a na pewno nie tak jak sobie to wymyśliłem. Wracamy z Wakan na północ, robiąc lekki i szybki szutrowy przejazd zamiast asfaltu. Jest przepięknie, wokół brązowe już skały gór, szary szuter starannie ułożony w kręte zakręty w dolinie i to pięknie zachodzące słońce. Czas się kończy, pierwszy biwak po ciemku? No prawie.
To jest Wadi? Szerokie na trzysta metrów albo więcej, płaskie i kamieniste jak na żwirowni. Znikoma ilość wody, to się przynajmniej zgadza. Gdzieniegdzie rosną palmy, kępy wysokich traw. Wadi Far wije się i zawęża coraz bardziej, o dziwo w stronę wypustu wody. Szybko szar- żujemy na północ ku jego drugiemu końcowi. Szukamy pierwszego biwaku wśród palm. One dadzą nam cień o poranku, wieczorem posłużą za tajną bazę naszych dzieci i jednocześnie spalimy ich suche gałęzie z innymi drewnianymi odpadami na ognisku. Jest ciepło i przyjemnie. Jest ogrom gwiazd na niebie i spokój.
Rano czeka nas wiele uciech ducha i ciała. Ja zaczynam od spaceru w głąb Wadi, Ewa ćwiczy jogę. Dzieci dosypiają wieczorne ekscesy w tajnej palmowej bazie. Kąpiemy się jeszcze w głębszych partiach rzeki, orzeźwieni i spakowani dzielimy się na dwie grupy. I tak w sumie pozostanie do końca wyjazdu. My z Mariuszem trzymamy się razem i zaczynamy od wariowania w drodze powrotnej, rozbryzgując czystą wodę z rozpędem i miejscowym szurnięciem podwozia o kamienie rzeki.


Węże
Zmierzamy dalej w stronę fortu Rustaq, który jest zamknięty, zamknięte też są ciepłe pobliskie źródła. Może i dobrze, bo byłby ten sam scenariusz co dnia poprzedniego. Tracimy resztę dnia na kawie naprzeciwko opustoszałego fortu. Tu pogłębiamy wiedzę o ekspatach i populacji Omanu, dlaczego Omańczycy wyglądają jak Hindusi i czemu ich kawa jest taka dobra. Potem na zakupach w lokalnych sklepach, tankowaniu i kosztowaniu pakistńskiego takeaway. To muszę przyznać trochę piekło, niepowiemgdzie.
Następny przystanek to dolina Little Snake, to też Wadi ale całkowicie inne. Dojeżdżamy od strony trekkingowej przez przepiękne góry. Wjazd z drogi asfaltowej jest dość dramatyczny, bo góry wyrastają natychmiast, uformowane jak duże fale sztormowe skierowane w jedną stronę, pochylone, groźne i wielowarstwowe. Droga szybko zamienia się w szuter i tak pozostaje już przez kilka następnych dni. Z jakiegoś powodu zrezygnowaliśmy ze wspinaczki w Wadi, brodzeniu i wdrapywania się po skałach. Zamiast tego wybieramy odpoczynek w urokliwej drugiej stronie doliny, gdzie poświęcamy resztę dnia na biwakowaniu i kąpieli w lodowatej wodzie. Większość czasu odpędzając się od tamtejszych kóz, które goniąc się na skalnych półkach meczały na siebie wściekle. Podłapały to nasze dzieci i teraz mieliśmy malowniczą dolinę Little Snake meczącą wniebogłosy. Uciekam szybko na spacer.
Góry, które nas otaczają są bardzo zróżnicowane. Królują kolory wyblakłego brązu, szarości i beżu. W różnych formach i kształtach. Większość jest pochylona w jedną stronę, tak jakby, kiedyś były to fale skalnego oceanu. Teraz zastygłe, pozostawione na tysiące lat, specjalnie dla nas do podziwiania. Wspinam się ostrym traktem, który sam sobie wyznaczyłem, może trochę śladem kóz, trochę po porostu pod górę. Za chwilę będzie ciemno, nasz dzisiejszy camp rozbiliśmy tuż na końcu drogi, jakieś pięćset metrów od jeziora i ujścia Wadi. Zaczynam się zastanawiać czy nas nie zmyje w nocy, niebo jest zachmurzone i coraz bardziej szare, w nocy nie ma gwiazd a wszystkie możliwe pochyłości prowadzą w stronę naszych namiotów.
Następnego poranka pogodna nie jest lepsza, niebo jest pochmurne i swoją szarością łączy się z górami na horyzoncie. Po porannych czynnościach śniadaniowo-spacerowych zwijamy biwak i ruszamy w stronę Al Hamra, kolacji wigilijnej. Po drodze czeka nas jeszcze trekking w dolinie Dużego Węża. Tam niestety nie zaszliśmy za daleko. Wadi jest wycięte tasakiem w strzelistych górach z wypłukanym korytem w kształty zjeżdżalni wodnej. Po zaledwie trzydziestu minutach stoimy u przepaści nad basenem czystej i lodowatej wody. Wszystkie kilkadziesiąt metrów pod nami. Mimo, że dzieci były już przemoczone w większym stopniu, nie decydujemy się na dalszą eskapadę. Nie byłoby powrotu.
Zaczynamy walczyć z czasem, czeka nas dłuższa droga niż przypuszczałem. Kilometry na mapie nie odzwierciedlają trudności trasy. Cały dzień jedziemy w mocno zmielonej brązowej mące, która została wyprodukowana przez nieliczne pojazdy poruszające się po kamiennych traktach przez niezliczoną ilość razy. Dobrze przykleja się do samochodów, zmieniając biały kolor nadwozia w różne odcienie beżu. Pojawiają się też kwiatki, serca i słowo KOK, malowane palcami naszych dzieci. Chociaż KOK chyba na pewno wybrnął z umysłu kogoś dorosłego. KOK będzie do końca wyjazdu naszym aniołem stróżem.
Mimo wciąż zachmurzonego nieba, widoki są niebotyczne. Skala jest olbrzymia, czasem nie jesteśmy w stanie okiełznać dystansu, wielkości szczytów i masywów górskich. Dla przykładu najpierw widzimy jasną nitkę, która przecina te olbrzymie niekończące się masywy brązowej masy czekoladowej, zastygłej miliony lat temu. Potem jesteśmy częścią tej nitki, która jest naszą drogą ubitą z beżowej mąki. Tam, gdzie już powoli zachodzące słońce przebija się przez chmury, tworzy jaskrawe przecinki w niebie, ukazując jasne plamy na pionowych stokach gór.
Ilość zakrętów, podjazdów i zjazdów nie za dobrze wpływa na nas wszystkich. Szczególnie na dzieci, Basia to już norma, wiemy, że będzie jej niedobrze. Dobrze przeszkolona, mówi, kiedy mam się zatrzymać, robi swoje, otrząsa się i jedziemy dalej. Bruno natomiast zdecydował ogarnąć to w milczeniu. Pędząc już przez ostatnie odcinki drogi, nie zważając już na dziury i trzeszczenia całej zawartości bagażnika; tak aby zdążyć na nocleg, zapala się lampka otwartych drzwi, potem szybko gaśnie. Od razu wpadam w szał, Bruno coś znowu zmajstrował. Bawi się drzwiami. Patrzę w lusterko boczne i widzę mojego syna z wystawioną głową przez okno. Z bladą twarzą, z wypełnionymi w balon policzkami pyta jakby o pozwolenie. Potakuję głową machinalnie, on wypuszcza kolorowy balon zawartości całego dnia. Zamyka okno. Wszyscy zaniemówiliśmy.


Arabska Wigilia
Następne dni śpimy w hotelach. Ten pierwszy z premedytacją, na czas wigilii. Trudno było przewidzieć pogodę w górach Jabal Shams. Przy szczytach sięgających 3000 metrów i obecnej pogodzie czekają nas dwa najzimniejsze wieczory. Także, dobrze się złożyło.
Nasz hotel to niezły widok, dosłownie i w przenośni. Nazwa The View, niewiele nam mówiła wieczorem, bo przyjechaliśmy, jak słońce schowało się już za szczytami gór. Natomiast rano, słońce oświetla labirynt schodków, tarasów i traktów na zboczu góry. Z widokiem na część gór Jabal Shams i miasto Al-Hamra. Owe trakty i tarasy łączyły poszczegó ne pokoje, które składały się na kształt kontenera morskiego. Każdy pokój jeden kontener. Bardzo ciekawie.
Wigilia to zlepek kulturalny pod względem jedzenia i gości. Mamy Holendrów, Francuzów, kilku Niemców, Anglików. Do całości standardowo Hindusi oraz Omańczycy. Nie ma karpia, nie ma pierogów. Jest hummus, ośmiornice, perliczka, krewetki, ryż, owoce i przeróżne przesłodkie przysmaki.
Rano czeka nas przepiękny widok, dobre śniadanie, joga nad basenem i szybka ewakuacja. Dzisiaj kierujemy się w stronę klifów Jabal Shams, które rzekomo spadają pionowo w dół jakieś 500 metrów. Tak jest napisane w przewodniku, w rzeczywistości nie da się tego określić. Dla mnie jest o wiele, wiele więcej, bo patrząc w dół kręci mi się w głowie. Ewa boi się podejść na dziesięć metrów do krawędzi. Jabal Shams to jeden z najpiękniejszych i największych kanionów jakie kiedykolwiek widziałem. Nie dziwne, że jest nazywany Wielkim Kanionem Bliskiego Wschodu. Trochę żałuję, że pogoda zmienia się ponownie w chmurzastą, ograniczając widoczność i ostrość tego pięknego widoku. Droga, tak samo jak pogoda, jest skomplikowana, wymagająca, ale jednocześnie spektakularna. Na koniec dnia czeka nas Wadi Damm w ciepłym złotym słońcu, które zadecydowało się w końcu rozpędzić chmury. To Wadi jak każde inne, jest inne. Parkujemy samochody w szerokim ujściu kanionu, który ze swoimi gładkimi i wysokimi ścianami wżyna się w teren. Na początku bardzo szeroki wraz ze sztuczną tamą, później z coraz to bardziej zawiłymi ścieżkami, kończąc za zakrętem otwartymi basenami i kaskadami. No tak, zachód słońca jest piękny, ale teraz musimy dojechać do Al-Misfat. Nawigacja mówi, że mamy ponad półtorej godziny drogi, światło szybko się kończy, jesteśmy głodni, jesteśmy szybko pogubieni. Niewiele trzeba było, aby stało się to czego najbardziej się obawiałem. Zmrok, brak zasięgu, brak komunikacji CB i wizualnego kontaktu. Jeżeli coś się dzieje to każdy musi sobie radzić sam. Na drodze oczywiście nikogo nie mijamy przez cały ten odcinek, bo to jakaś zapomniana droga. Krzysiek znikł pierwszy, ja gonię Mario. Mario źle skręca a ja gonię w końcu ducha. Droga krajowa to szuter przecinający pobliskie góry, w sumie to bez zmian, dzisiaj cały dzień to góry i szuter je przecinający. Koniec końców, dojeżdżam pierwszy do hotelu będąc ostatnim na początku. Jest ciemno, drogi są bardzo wąskie w miasteczku.
Hotel jest przesympatyczny, będący najwyższym budynkiem w starym miasteczku Al Misfat, który sam w sobie jest labiryntem starych budynków, które połączone są ze sobą wąskimi uliczkami i schodami w górę i w dół. Osada jest usytuowana na skale, która na pewno pełni funkcję naturalnej fortyfikacji. Do tego domy zbudowane z błota, kamienia i sarudżu.
Następnego dnia odkryjemy oazę oraz system kanałów wodnych, zwanych faladż, który ma ponad 2000 lat. Jest on nadal używany do zaopatrywania wioski w wodę ze źródlanego ujęcia oraz do nawadniania tarasowych pól, na których uprawia się rośliny takie jak mango, granaty, figi i oliwki.
Nasz hotel to mikstura schodów różnego kształtu i długości, każdy z pokojów jest trochę inny. My dostajemy ten narożny z łazienką, w której można wziąć prysznic siedząc na sedesie. W sumie to duża oszczędność czasu. Ale na pewno mamy lepszy widok, bo Mario ma okna na główną klatkę schodową, także pomachujemy mu często wchodząc i schodząc główym wjeściem. Inni też mu machają. Dzieci mają pokoje w nowej części i wyglądają trochę jak pokoje przesłuchań. Największym atutem hotelu był jego taras, który wieczorem żarzył się jasnymi świetlówkami, dając nam pełen obraz dość prostej kolacji. Był humus i placki, ryż… coś tam jeszcze, mnie wystarczyło. Była też interwencja, nie możemy pozwolić sobie na takie odłączanie od grupy i potencjalne niebezpieczeństwa. Rozchodzimy się w zrozumieniu. Później też rozumiemy, że nic nie zrozumieliśmy.


Kolorowe obrazy


Następnego dnia pędzimy do Nizwy, jednego z większych miast oraz dużego turystycznego fortu. Tym razem asfaltem. Oczywiście, nie omieszkamy się ścigać z Mario na dwupasmowych drogach przedmieści. Diesel kontra benzyna. Wprowadzam moją mikrofalówkę napędzaną benzyną z namiotem na dachu do granic możliwości, niemniej niutki wydobywające się z dwóch turbo i z silnika 3.3 wygrywają na dłuższą metę. Kosztuje nas to kilka mandatów, każdy o najwyższej stawce przekroczenia prędkości o trzydzieści kilometrów na godzinę i więcej. Dobrze, że mandaty przychodzą dopiero kilka tygodni później, także ścigamy się dalej aby dostać jeszcze jeden lub dwa.
Nizwa to ciekawy przestanek, kupujemy tam kilka pamiątek i poza fortem odwiedzamy stary suk, czyli lokalny bazar. Spotykamy też Krzysia i jego rodzinę w tej samej restauracji, przez przypadek. W sumie, od wczorajszej rozmowy, od samego rana byliśmy już rozłączeni. Przy obiedzie ustalamy plan, że nie możemy się już rozłączać, bo czeka nas przeprawa przez pustynię, bo trzeba zrobić zapasy, kupić drewno na dwa lub trzy dni, lód, wodę, paliwo itp. Nie możemy się też rozłączać, bo mamy tylko jeden kompresor, jeden zestaw liny z szeklami oraz trzy już niedziałające walkie talkie. Te na dodatek możemy naładować tylko z gniazdka 220V. Perfekcyjnie. Krzysiek ma też naszą patelnię.
Także szybko się rozłączamy. Już w Nizwie. Szybka kalkulacja mówi, że dojedziemy na pustynię po zmroku, ja decyduję się pojechać szukać drewna i zrobić zakupy. Wiem, że Mario włączy overdrive przyciskiem PWR i mnie dogoni. Ciekawe, ile dostał mandatów, do których się nie przyznał. Wspólnie dojeżdżamy do bram pustyni, czyli Badiya. Tam ogarniamy zakupy, drewno i ukrywamy zmęczenie oraz głód. Pustynia wita nas po ciemku, widzimy błyskające światła nadjeżdżających samochodów w tumanach kurzu, ktoś nas zaczepia, ktoś nam proponuje przewodnictwo do jakiegoś tam super biwaku. Odmawiamy, spuszcz my powietrze i szukamy naszego pierwszego noclegu, tak daleko jak tylko nam na to pozwala znikający zasięg komórkowy.
Ale gdzie Krzysiek? Rozproszony kolorowymi obrazami, jeszcze w Nizwie, w restauracyjnej galerii, tak przynajmniej potem sobie żartujemy, gubi się. Przyprowadzili go do nas jacyś Omańczycy, których spotkali po ciemku na pustyni, chwała im za to. Ja w międzyczasie poznaję po raz pierwszy niedomagania samochodu bez modyfikacji, zakopuję się i robię podstawowe błędy. Zmęczenie daje się we znaki, nie brniemy dalej, tu jest „good enough”.
Będąc już w komplecie, rozpalamy ognisko. Z początku mocno wieje i słyszymy sporo samochodów wracających z pustyni do miasteczka. Tak naprawdę nie odjechaliśmy daleko, dwie górki od głównego tra tu. Chwilę później, i wiatr, i samochody ustają. Mamy nad głowami rozgwieżdżone niebo oraz małą łunę z pobliskiego miasteczka. Do tego nasze tańczące cienie w rytmie małego ogniska. Mamy też małych przyjaciół. To myszy pustynne, a właściwie to chyba tylko jedna. Malutka z dużymi uszami, biega nam między nogami, w ogóle się nie boi. Często podbiega do ogniska i patrzy w płomienie, także widzę dobrze jej pyszczek i czarne dwa małe węgielki, które mrugają od czasu do czasu. Wszyscy piszczymy z radości jak małe myszki.
Rano wszędzie są jej ślady, mordka mała się nabiegała. Wszędzie jest też piasek. Wszędzie. Teraz do nas dochodzi, że jesteśmy na pustyni, bo w nocy był tylko słabo oświetlony kawałek przed reflektorami samochodu. Z Ewą wybieramy się oczywiście na wschód słońca. Na początku tak naprawdę niezbyt oczywiście, bo czujemy zmęczenie po całym poprzednim dniu i bezsennej nocy. Chętnie by się pospało. Poza silną wolą mobilizuje nas trochę pęcherz. Zmierzamy w stronę wyższych wydm, skąd mamy bezcenny widok na dolinę oraz następne pasmo wysokich wydm. Później wiemy, że tak ukształtowana jest cała ta pustynia, poprzecinana wzdłuż piaskowymi kanionami. Będziemy jutro wielokrotnie próbowali się przebić na południe, bez większego sukcesu. Wschody słońca na pustyniach są jednymi z najpiękniejszych. Zmieniająca się kolorystyka piasku od szarego w ciepły brąz. Potem stopniowo w stopione złoto, aby później lśnić srebrnym oślepiającym blaskiem. W nocy będąc czarną czeluścią.


Piaski Wahiba
Teraz właściwie nazywa się to Piaskami Sharqiya, bo Wahiba to nazwa ludności, która tu mieszka. Mnie jednak ta pierwsza nazwa bardziej przypada do gustu i tak też zostaje wyryta w mojej pamięci. Pustynia Wahiba, jak ta zabudowa na pickup.
Pustynie mają coś w sobie i zawsze czuję, że mnie coś do nich ciągnie. Tym razem jest to samo. To chyba ten bezkres przede mną i w lewo, i w prawo. To samo. Poczucie strachu, że można tu utknąć, bez wody na przykład. Ta jest jednak trochę inna od tych na których byłem. Poza tym, że jest poprzecinana dość regularnie piaskowymi kanionami, co widać na zdjęciach satelitarnych oraz mapach, to też oferuje kilka niespodzianek. Jedną z nich jest meczet w samym jej sercu. I to nie byle jaki, dach zdobiony złotem, strzelisty minaret, otoczony murem świeci majestatycznie w słońcu. Napotkaliśmy też kilka luksusowych campingów oraz liczne mniejsze wyglądające na opustoszałe, szałasy. Często widzieliśmy wielbłądy te dzikie i te na uwięzi, widzimy je także na pakach tutejszych Toyot 79. Wystawiają swoje spokojne głowy ponad szoferkę żując coś
i łypiąc na nas, jak kopiemy się w piasku.
Większość dnia próbujemy swoich sił w przebiciu się do następnego kanionu, ale to wymaga wspinania się na wysokie wydmy. Te pokonują nas szybko i skutecznie każdego razu. Nawet jak już myślimy, że przebiliśmy się na druga stronę, okazuje się, że jest następna, która na nas czeka. Fatamorgana. Gdy my kopiemy łopatami, nasze dzieci na zmianę zjeżdżają na desce „sandsurfingowej” po którejś z wydm, słyszymy piski i krzyki dziecięcego zadowolenia.
Słońce szybko wyciska z nas ostatnie poty i około szesnastej kończymy dzień już prawie na drugim końcu pustyni. Tu wydmy są niższe, pustynię porastają już jakieś krzaczki. Spotykamy więcej zwierzyny, w tym kozy, barany i nawet kilka krów. Wszyscy mamy czerwone ryjki, spalone karki i czujemy zmęczenie. Pustynia wyciąga całą energię. Zaliczamy kolejną wietrzną noc z gwiazdami inaczej poukładanymi niż w Polsce. Droga mleczna jest bardziej widoczna, na tle totalnie
czarnej czeluści nieba. Tym razem bez żadnej łuny.


Latawce
Zabieram do Omanu dwa latawce, właściwie taki był ambitny plan. No tak, tylko po co te latawce. To przebiegły i chytry plan rodem z „Sąsiadów”. W związku z tym, że w Omanie latanie dronem jest niedozwolone, albo poważnie ograniczone dokumentacją oraz pozwoleniami. Zdecydowałem podłączyć kamerę 360 do latawca i puścić go w przestworza. Stabilizacja wbudowana w kamerze zniweluje potrząśnięcia, natomiast obraz 360 pozwoli na wycięcie konkretnego kadru. Czyli to co daje nam dron, ale inaczej. Sprytniej. Przebieglej. Jestem dumny ze swojego planu. Widzę nawet jak go ciągniemy za samochodem, na specjalnej superodpornej akcesoryjnej lince, którą oczywiście kupiłem. Zaczęło się od tego, że jeden latawiec nie zmieścił się do bagażu, także skupiłem się na tym dla dzieci. Nieskomplikowany, prosty i każdy potrafi. Tak mówiła reklama. Po godzinie walki z linkami poddaliśmy się z Brunem. Zniechęcony syn, poszedł kopać norki dla myszek a ja poszedłem marzyć jak cudownie byłoby mieć drona. Widoki w Omanie
są po prostu obłędne, może następnym razem.
Rano zdajemy sobie sprawę, że kończy się nam jedzenie. Na szczęście mamy dzisiaj tylko kilkanaście kilometrów do wybrzeża, gdzie jest wioska rybacka i jedno miasteczko, w którym na pewno są sklepy. I to nie byle jakie sklepy. Są w nich chipsy sprzedawane w workach po 10 opakowań, jest proszek do prania, jest cola, jest woda, jest nawet jakieś jedzenie w postaci suchych zupek, paczkowanych chlebo-placków. Wszystko w dużym nieładzie na dwudziestu metrach kwadratowych, w miasteczku, które jest bardzo biedne. Każdy dom ogrodzony jest murem, pojawia się sporo śmieci i nieładu. Jest wielkim kontrastem w porównaniu do tego co widzieliśmy wcześniej. Powoli rozumiem, że mapa nie kłamie. Tu po prostu kończy się cywilizacja i tu zaczyna się nic. Albo trzeba pojechać na północ, albo brnąć w nicość na południe. Wybieramy południe.
W drodze do miasteczka ze sklepami, zjeżdżamy spontanicznie na wybrzeże. Poza krótkim epizodem, w którym zdołałem się ponownie zakopać, było po prostu świetnie. Szeroka plaża, w tle piaskowe wysokie klify. Mario szura samochodem po podpływającej wodzie. Wielkie wysokie rozbryzgi, wszyscy są podekscytowani tym faktem lub po prostu, widokiem oceanu Indyjskiego. Dzieci szybko moczą się w wodzie. Ta nicość zapowiada się obiecująco. Kilka następnych kilometrów jedziemy plażą, po prawej mamy wysokie klify, które wcześniej widzieliśmy w oddali, wszystko zasłane plastikowymi śmieciami które woda wyrzuciła na brzeg. Udajemy, że nie widzimy. Dorosły, dobrze wyuczony doświadczeniem, stoicki i wysoki poziom tolerancji oraz zobojętnienia. Cokolwiek, żeby nie zniszczyć tej chwili.


Kawa z budki
Znowu się rozdzielamy, nie pamiętam już, dlaczego. Chyba poszło o to, gdzie mamy zrobić te zakupy. Tak czy inaczej dostajemy info od Krzysia, że nasz następny punkt, czyli wioska rybacka, jest niewarta odwiedzania. Że jedyna tam otwarta „restauracja” jest brudna i całe miasteczko śmierdzi. Także kilka chwil później, poruszając się też cienką nitką asfaltu przez białą nicość wyschniętych połaci zasolonych pól pooceanicznych, docieramy do wioski rybackiej.
Znajdujemy tu wszystko czego szukaliśmy. Na początek witają nas dziesiątki kutrów rybackich, dziwnych kształtów, osadzonych na mieliźnie. Wyglądają jak statki pirackie, są też wielkie samochody ciężarowe, trochę jak z filmów apokaliptycznych à la Mad Max. Szoferka z samym stelażem, bez szyb, sama stal dobrze skorodowana. Całość osadzona na łysych terenowych kołach z taranem w postaci opony na masce. Widzę kila takich. Wokół nich, wszędzie sieci rybackie, mniejsze łódki i szalupy, porozrzucane w zorganizowanym nieładzie. Wszystko smaży się na słońcu. Cóż za inscenizacja. Parkujemy obok nich, dla kontrastu, prawie białymi Toyotami.
Zmierzamy najpierw do stacji paliw, tam uzupełniamy lód i paliwo. Włóczą się tu nieliczni hinduscy rybacy. Mają gołe stopy, które wyglądają jak buty. Skóra wygląda na bardzo twardą i znoszoną, palce powyginane nienaturalnie na boki, pewno dla stabilizacji potrzebnej na gibającej się łódce. Następnie zmierzamy do restauracji. Ona, jak wcześniejszy sklep jest nieduża, ale dobrze zorganizowana. Jest cztery lub pięć stołów w sumie, trzy pod ścianą. Wybieramy dwa z nich, każdy na jedną rodzinę. My mamy ten lepszy, bo nad naszym stołem jest obraz jeszcze w folii i wentylator, który się kręci. Mamy tez koło siebie kilkanaście zgrzewek wody barykadujących jedno z okien. Mario ma za to obraz wyblakły, ale z plastikowymi ramkami, takimi na rogach, co zabezpieczają przed uszkodzeniem. Zastanawiam się czy folia jak na naszym stopiła się po prostu od słońca. On ma jednak lepszy obrus, bo w paski. Nasz jest jednokolorowy. Ale oba są z worka jak na śmieci, lekko przeźroczyste. Szybkie sprzątanie po gościach to podstawa dobrej
organizacji i optymalizacji w tak ruchliwym lokalu. Poza kolorowymi obrusami całość jest koloru kiedyś białego. Liczne plamy na ścianach. Do tego plątanina kabli z zaawansowanego systemu kamer, ale na pewno nie dla bezpieczeństwa. Wystarczy przecież wyjąć z gniazdka wtyczkę. Jedzenie jest fantastyczne, naprawdę. Mimo, że kelner myli nasze zamówienia, jemy przepyszne hinduskie potrawy. Po obiedzie w drodze do samochodu, natykamy się na budkę z kawą. Długości może trzech metrów i szerokości dwóch, owa budka w środku miała ekspres do kawy warty chyba ponad z pięćdziesiąt tysięcy złotych. I to była najlepsza kawa jaką kiedykolwiek piłem. Tam w tej, rybackiej, brudnej, śmierdzącej i niewartej odwiedzania mieścinie. Nigdy jej nie zapomnę. Czeka nas jeszcze sto kilometrów do następnego biwaku, podążamy dalej w nicość na południe. Jedziemy wzdłuż wybrzeża rozgrzanym asfaltem, aby potem odbić w płaskie pustkowie. Przez ponad godzinę jedziemy byłym dnem oceanu. Idealnie płaskie, pokryte gdzieniegdzie lub całkowicie białym nalotem. Czasem piaszczyste, czasem ubite i gliniaste, czasem lekko kamieniste. Ale jak oko sięgnie, wszędzie jest
płasko a za ubitym traktem czeka grząski i zdradliwy teren.


Omańskie Malediwy
Długo zastanawiałem się czy warto jechać tak daleko na północ do Barr al-Hikman, przez tą całą nicość, tracić tak wiele czasu na transfery. Ale jak ujrzałem białą plażę oraz lagunę z dwoma drewnianymi budowlami wiedziałem, że będzie to jednocześnie punkt kulminacyjny i zwrotny naszej wyprawy. Z naciskiem na kulminacyjny.
Po odwiedzeniu zabudowań pobliskiego kampingu i baru, który jest ponoć mekką dla kiteboardingu, szukamy miejsca na biwak. Tym razem jest to super łatwe i mamy wyborną miejscówkę. Z lewej strony mamy ocean oddalony jakieś pięćdziesiąt metrów a po prawej lustrzane odbicie w postaci laguny. Szybko się rozbijamy i cała ekipa rozpierzcha się po okolicy, każdy znajduje jakieś przyjemne zajęcie. Dzieci biegają raz po plaży oceanu, aby za chwilę łapać kraby w lagunie, kopać w białym piasku i zbierać niezliczoną ilość muszelek i tego co morze wypluło na brzeg. Plaża jest czysta i inna niż wszystkie, przynajmniej w Omanie. Jest kąpiel i odpoczynek. Jest zachód słońca, który topi się w oceanie; do tego ognisko i wyborne towarzystwo. Zaraz wybuchniemy ze szczęścia. Jest też sporo ptaków, obserwujemy mewy, czarne czaple i flamingi oraz wielkie stada mniejszych ptaków, których nazwy znam. Te są głównie aktywne o poranku, który też nie rozczarował. Wstaję dobrze ponad pół godziny przed wschodem. Chodzę i szukam najlepszych ujęć w ciszy i totalnym spokoju gdzieś na najdalszym końcu świata.

Po śniadaniu, zmieniamy koło samochodu i zmieniamy także zdanie. To pierwsze Mario rozwalił w wiosce ze sklepem, na krawężniku. Zapewne zauroczyły go widoki obskurnych murów i rozgardiaszu. Zmieniamy także plany, bo chcemy zostać trochę dłużej w tym fantastycznym miejscu, poświęcając inne ikoniczne miejsce, którym są Sugar Dunes. Czas jednak, szczególnie ten dobry, szybko mija. Także już za niedługo znajdujemy się w samochodzie i mkniemy szutrową autostradą przez pustkowia Barr al-Hikman. Tu nie dostaniemy mandatu. Grzejemy po sto czterdzieści na prostych, pozostawiając za sobą wielki pióropusz kurzu. Ale jazda. Dojeżdżając do następnego miasteczka Hiji nasze samochody są pokryte świeżą warstwą jasnobeżowego nalotu. Hasło przewodnie znowu pokrywa nasze samochody. Uzupełniamy zapasy i dużo trąbimy.


Zatrąb
To słowo dziwnie brzmi samo w sobie. My jednak z Mariuszem zaczynamy poważnie nadużywać trąbienia i nie chodzi o alkohol, bo dawno nam się skończył. Mam dosłownie kilka mililitrów rumu, aby uczcić Nowy Rok i to dopiero za kilka dni. Poza Maskatem i pewno Salalah, nie można go nigdzie kupić, właściwie w Maskacie też nie zdołałem tego zrobić. Stałem długo w kolejce w monopolowym ostatniego dnia naszej wyprawy, w jakieś ciemnej dzielnicy Maskatu, jako jedyny biały człowiek. Wokół mnie Hindusi na licencji do picia. Hindusi zazwyczaj z natury, mają dziwne i przekrwione spojrzenie, ale tu w tym dusznym sklepie wszystko nabrało innych kolorów. Oraz zapachu ostrych przypraw pomieszanego z zapachem gołych stóp i potu. Doczekawszy się swojej kolejki zapytano minie czy mam licencję. Ale na co, przecież mam osiemnaście lat, mówię, ale dziękuję za komplement, mimo wszystko. Ekspedient mówi, że bez licencji nie ma alkoholu, jak ją zdobyć nie mówi. Nikt nic nie mówi, wszyscy tylko na mnie patrzą. Może ktoś kupi za mnie, jak kiedyś jak byłem nieletni? Coś w stylu kup pan piwo dla dziadka, bo pani nie chce sprzedać wnuczkowi. Jeden prawie się złamał, ale powiedział, że nie chce stracić licencji na trąbienie.
Trąbimy za to na stacjach, przy kawiarniach i nawet śmietnikach. Kultura i historia Omanu są bardzo ciekawe. Na przykład dopiero w latach siedemdziesiątych zniesiono niewolnictwo w tym kraju. Rodowitych Omańczyków jest też około dwóch milionów, gdzie ekspatów drugie tyle. Omańczycy są bogaci i zazwyczaj mają kilku, teraz już płatnych, sługów. Dodając do tego upał, normą jest, że podjeżdżając na stację trąbimy, aby ktoś nas zatankował. To samo w wielu kawiarniach, sklepach i restauracjach. Podjeżdżasz i trąbisz, z samochodu nie wychodzisz. Nie smaczne jest jednak jak Mario trąbi na mnie abym mu wyrzucił śmieci.

Grzechy
Ale szybko zapłaci za swoje grzechy. Rumakowanie po plażach, rozbryzgiwanie wody i jazda z wciśniętym przyciskiem PWR teraz i całkiem nagle wymaga zapłaty. Diesel powoli umiera.
Ja może miałem więcej szczęścia lub może rozumu… ale raczej na pewno szczęścia. W benzynie filtr powietrza jest po prawej stronie, od strony lądu. W dieslu od strony lewej, od strony słonej wody, którą Mario wsysał idealnie i równomiernie do silnika.
Filtr jest spuchnięty i brudny, komora silnika pokryta białym słonym osadem. Kilka następnych dni robimy wszystko, aby wyczyścić filtr. Uważamy, że to on jest winny, że konie mechaniczne się duszą, nie mogą oddychać, nie mogą biegać frywolnie pod maską. Było moczenie, szczotkowanie, dmuchanie, dłubanie, suszenie przy pomocy rury wydechowej, suszenie w komorze silnika. Pranie płynem do naczyń, pranie w oceanie. Odwiedziliśmy kilka stacji naprawczych i nawet de- alera Toyoty, niestety nikt nie miał filtra. Potem okazało się, że bez filtra też nie jechał, także wina ewidentnie leżała w źle skonstruowanym samochodzie przez japońskich inżynierów. Gdzieś popełnili katastrofalny błąd, za który my teraz musieliśmy płacić.
Pierwsze objawy zauważyliśmy, gdy benzyna jeździła szybciej niż diesel. Albo tego popołudnia, gdy wjeżdżaliśmy na klify nad oceanem. Paradoksalnie tam, gdzie pierwszy raz zamoczyliśmy samochody w słonej wodzie. Z wielkim wysiłkiem wdrapaliśmy się na piaszczysty klif, w zasadzie teraz jak o tym myślę to mogłoby być bardzo nieciekawie, bo samochód z liną już dawno się od nas odłączył a my grzęźliśmy w piasku.


Żółwie
Nie daliśmy sobie jednak popsuć reszty dni. Diesel powoli tracił swoją moc, ale jechał dalej. Ostatnie dwie noce na wybrzeżu spędziliśmy w dwóch całkowicie innych miejscach. Pierwsze to piaskowe klify. Zbudowane ze
skały piaskowej, spektakularne, złote i przyjemne dla oka. Tam jednak nie śpimy najlepiej, większość nocy rybacy łowią ryby. Kilkadziesiąt małych łodzi wydziela mocny zapach spalonego diesla i jest ogólny harmider. Mimo wszystko miło było to obserwować i uświadomić jaka to ciężka praca. Poranek natomiast był wyśmienity. Dziewczyny uprawiały jogę, dzieci coś kopały w piachu, ja spacerowałem po okolicy. Patrzyłem w ocean i zapamiętywałem, co mogłem, z poprzednich dni. Ten drugi biwak to plan filmowy ziemi poapokaliptycznej. Płaski klif, jak stół. Zbudowany ze zmielonej skały sklejonej z mniejszą skałą i ziemią. Wpadający pionowo do oceanu. Nie ma nic, żadnej roślinności, tylko strome zejście do plaży, na której żółwie składają swojej jaja a drapieżniki je później rozkradają. Cały poprzedni dzień jechaliśmy wzdłuż wybrzeża i w sumie, poza ciekawym posiłkiem w jednej z restauracji, na podłodze, nie było niczego nader fantastycznego. Naczytaliśmy się sporo o Zatoce Żółwi także tam zmierzamy. Jednak nie znaleźliśmy tam dobrego noclegu i szybko wybieramy izolacje. Wracamy na bezludny klif. Kumulacja zmęczenia, frustracja socjalna i nasze rozstania z trzecim samochodem szybko gonią nas do łózek. Rano krajobraz wydaje się łagodniejszy, jak i nasze temperamenty, szczególnie mój. W promieniach słońca, rano obserwujemy kila żółwi, wszyscy kąpiemy się w wysokich pienistych falach, i ten najgorszy biwak zamienia się
w najlepszy w mgnieniu oka. Po śniadaniu ruszamy dalej na północ.


Nowy Rok
Od kilku dni się zastanawiam, jak obrać rutę, aby ten nocleg był wyjątkowy, szczególnie na tle poprzednich. Szybko przejeżdżamy przez miasto Sur, po kilkunastu dniach wygnania brzydzimy się cywilizacją. To samo dzieje się z Wadi Bani Khalid, do której i z której tracimy sporo czasu, aby dojechać. Przesyt aut w drodze i pełen
parking turystów już dawał nam wszystkie znaki, że należy stąd uciekać.
Już wkrótce zbaczamy z asfaltu i przemierzamy Wadi Wahlat. Skaliste i wysuszone z brązowymi górami w tle. Piękne.

Później czeka na nas Wadi Al Khabbeh, które nie wydaje się niczym specjalnym. Niemniej, daje nam piękne widoki, dużo drewna na wielkie sylwestrowe ognisko, tonę spokoju i izolacji od czegokolwiek. Gaworzymy przy ognisku, dopijamy długo oszczędzane kilka łyczków rumu i około dziewiątej smacznie śpimy. Mamy za to więcej czasu rano. Joga, spacery, jajka na śniadanie. Toaleta z butelki. Pakowanie i w drogę. Nasze poranne standardy.
Tego dnia czekają nas grobowce w okolicach Jebel Bani Jebir, ułożone w wysokie stożki, które wyglądają jak wielkie ule. Jesteśmy świadkami narodzin owieczki na drodze tuż przed naszym samochodem, który ledwo wyhamowałem, gdy zobaczyłem wypluwane nowe żyjątko z owcy. Planujemy dojazd do jaskini Majlis Al Jinn i eksplorację na linach, ale droga jest zablokowana. Przy coraz słabszym samochodzie Mariusza rezygnujemy z ewentualnej przeprawy po skałach i kierujmy się ponownie w stronę wybrzeża, tym razem w okolice Tiwi i Fins. Obiecujemy sobie spacer w którejś w pobliskich Wadi, szybko jednak wybieramy relaks na małej plaży, którą mieliśmy całkowicie dla sie-bie. Dojazd był utrudniony i sporo się musieliśmy nakluczyć, aby tam w końcu dojechać. Wjazd był tak mały, że mieliśmy problem zmieścić dwa samochody na płaskim gruncie. Niemniej, później otwierało się na dość dużą plażę, szczególnie podczas odpływu. Różnica poziomów wody była około półtora metra, także podziwialiśmy na koniec dnia walczące ze sobą kraby i muszle poprzyklejane w ściankach klifu. O poranku, woda była prawie przy naszych samochodach.
Ostatni dzień i cała ekipa się rozpada. Rodzina Mariusza czeka na ratunek, diesel w końcu zdechł. Czekają na wymianę samochodu. Puszczają nas samych do Maskatu. Rezygnujemy już z dalszej eksploracji przed góry i jedziemy bezpośrednio do stolicy. Tam próbujemy się dostać do zamkniętego Wielkiego Meczetu Sułtana Qaboosa. Później odwiedzamy najstarszy suk w Muttrah, który jest największą plątaniną uliczek i straganów jaki kiedykolwiek widziałem, bije nawet suk w Marakeszu.
Następnego dnia czeka nas lot do Dubaju, betonowego raju. Ale to już inna mniej ciekawa historia.
Po napisaniu tego tekstu, przeglądnięciu zdjęć i zrobieniu filmów, wiem, że Oman jest jednym z najbardziej ciekawych i zróżnicowanych krajów jakie dotychczas odwiedziłem. Można jednego dnia znaleźć się na pustyni i w górach, albo i w górach, i na plaży. Gorąco Wam polecam.

Zapraszamy do obejrzenia filmu z tej wyprawy:

Related items