Dwie rodziny dwa plus dwa. Inni napotkali swoje demony jeszcze w Polsce, a Karol niestety w Serbii w drodze do. Awaria silnika mimo kilkudniowej walki z miejscowymi mechanikami zakończyła się kapitulacją. Szkoda. Mam zapewne więcej szczęścia niż Karol, bo w tym roku zdołałem odwiedzić Bułgarię dwukrotnie. Za pierwszym razem czułem duży niedosyt i chciałem tam szybko wrócić. Drugim razem w drodze do i z Turcji miałem zaszczyt ponownie zasmakować tego dobrze zakonserwowanego, słodkiego, postsowieckiego dżemu. Nigdy wcześniej nie byłem w Bułgarii i w sumie namówiłem wszystkich na wyjazd kierując się przeświadczeniem, że „nikt tam nie jeździ” i że jest tam pięknie. Mocno oparłem swoje przeświadczenia po wizycie w Serbii, a w szczególności Starej Płaniny, która ciągnie się dalej przez Bułgarię tuż za samą granicą Serbii. Ona urzekła mnie za pierwszym razem i dotychczas próbuję odtworzyć emocje, które pamiętam jak dziś. Poza wspaniałymi widokami, dzikimi zwierzętami oraz całkowitym spokojem wokół, czułem się jak małe ziarno piachu, gdzieś tam rzucone na zasianej krokusami polanie. Nie pomyliłem się znacząco. Odrobiliśmy zadanie domowe, spakowaliśmy manatki i wyszło wyśmienicie. Prawie.
Dobry początek
Spotykamy się z Mariuszem w Budzie. Mojej ulubionej części Budapesztu. Mariusza poznaliśmy w Jordanii, inteligentnego, wesołego i równie szurniętego gościa jak ja, chodzącego w piżamie. W Budzie znajdujemy się tuż pod starym miastem. Blokujemy cały hotelowy parking naszymi dużymi samochodami i bez zwłoki udajemy się na wycieczkę błądzącym krokiem pod operę i z powrotem. Kosztując dobrego węgierskiego wina oraz wspaniałych architektonicznych budowli kipiących dostojnością. Zachód słońca nad Dunajem dodaje animuszu całości. Jesteśmy spełnieni. Rano ruszać czas, mamy przecież do odbioru na lotnisku w Belgradzie drugą połowę naszych rodzin. W drodze zaliczamy zniesławione węgiersko-serbskie przejścia graniczne, które dzięki Mariuszowemu sprytowi okazało się być 15 minutowym przestankiem. Czas szybko nam mija, poziom wygłupów oraz słuchanie starych hitów z lat 90.umila nam drogę. Uzupełniamy zapasy oraz doposażamy się w ciepłe ubrania. Tak, pogoda nie będzie nam sprzyjać. W górach będzie zimno, będzie padał deszcz i ciągle siąpiło. Teraz jednak jest ciepło, chodzimy w krótkich rękawkach i nie przejmujemy się „co będzie”.No bo przecież będzie dobrze. Z Belgradu, w komplecie, późną nocą, dojeżdżamy do punktu zbornego w Bułgarii w Starite Borove. Zmęczeni drogą szybko pakujemy się do łózek pensjonatu. Rano dopiero odkrywamy piękno tego wspaniałego miejsca i ich właścicieli. Niestety, po prostym, obfitym i smacznym śniadaniu szybko musimy lecieć dalej. Jesteśmy już w Bułgarii i czas ją zacząć odkrywać.
Wino i jaskinia, czy jaskinia i wino
Zaczynamy od jaskiń Magura, bo winnica Magura była zamknięta. Tak przynajmniej powiedział czerwononosy strażnik bramy o oddechu skwaśniałego Cabernet. Oczekując na lokalnego przewodnika jaskini, odzianego w dres z trzema paskami i kolczykiem w lewym uchu, jesteśmy nadal z Mariuszem bardziej zainteresowani winem, które kupujemy w sklepiku na parkingu. Dobrze, bo było to bardzo dobre wino, które potem uratowało nas przed moralną zagładą w zimnych i wietrznych górach. Jaskinie też były fajne. Stare i wielkie otchłanie pod ziemią, w wapiennym masywie, które nota bene nadały naszemu trunkowi tego wspaniałego bukietu. Gęsiego pokonujemy szlak i podziwiamy stalagmity i stalaktyty z okazjonalnym kapnięciem wody na czoło. Czasem dresiarz krzyczy coś do nas, chyba żeby nie robić zdjęć. Także robimy więcej zdjęć, żeby uwiecznić tę chwilę. Zmierzamy do Bełogradczika, nazwy której do teraz nie mogę sobie przyswoić i za każdym razem przeinaczam ją, co denerwuje nawet mnie bardzo. Beło, Belo, Boło…gardczik? Nim odwiedzimy spektakularne skały i zamek warowny w nie wkomponowany, zmierzamy na wspaniały posiłek w pobliskiej restauracji. Próbujemy lokalnych przysmaków z kuchni bułgarskiej i serbskiej. Resztki z dużych porcji lądują w lodówkach samochodowych, które później nas raczą jako dobre przekąski na szybkich przystankach. Śpieszymy do fortu znajdującego się na niesamowitej formacji skalnej. Widok zapiera dech w piersi, szczególnie, że pogoda na razie dopisuje i mamy pełnię słońca. Wspinamy się po długich schodach, aby dojść na szczyt fortecy i jednocześnie spacerujemy po półkach skalnych, które tworzą jedną całość. Do tego gruby mur obronny okalający frontalną część fortecy. Z drugiej strony przepaść. Dalej nie będzie tak łatwo. Opuszczamy cywilizację. Przedzieramy się przez porośnięty szlak, którym nie jechał chyba nikt od dobrych kilku lat. Jest kompletnie zarośnięty, widzimy tylko liście i gałęzie. Słyszymy szuranie, skrobanie i piszczenie. Jestem do tego przyzwyczajony, ale nie wiem czy Mario w klasie G jest równie obojętny. Kiwa głową, że tak, ale wiem że kłamie. Bułgarskie rysy zostaną z nim jak paski na dresie jaskiniowego przewodnika. Po godzinie jazdy, oboje nie byliśmy już tacy weseli. Trasa jest bardzo techniczna z licznymi przejazdami przez rzekę, ciasnymi przesmykami i zerwaną drogą tu i tam. Nadal nie było widać końca, słońce powoli się kończyło, piła już kilkukrotnie zrzuciła łańcuch. Byliśmy spoceni, pokłuci od zarośli i czyszczenia szlaku. Końcówką sił dojechaliśmy do polany, gdzie spędziliśmy noc. Przywitały nas dzikie konie i piękny zachód słońca. To był piękny, pełny i długi dzień. Niemniej, wizja powrotu tym samym szlakiem następnego dnia szybko zmobilizowała mnie to szukania alternatywy. Poza tym, że znajdujemy szeroki i łatwy zjazd z polany do doliny; znajdujemy także trzysta metrów wyżej o wiele lepszą miejscówkę na biwak. No cóż, następnym razem. W ciągu tego dnia udajemy się w stronę rezerwuaru wodnego Ogosta gdzie jemy lunch. Potem zmierzamy w stronę szczytu Kom przez miasteczko Berkovitsa.
Dżem. Mniam.
Po drodze obserwujemy małe bułgarskie opustoszałe wsie i miasteczka. Jeszcze nam daleko do wyciągnięcia końcowych wniosków, ale jedno jest pewne, że populacja Bułgarii jest mała i starzejąca się. Tak samo jak budynki i infrastruktura. Plac defiladowy z płytami marmurowymi, wielkie grubo ciosane pomniki, działa i armaty oraz sowieckie „slogany” nawołujące do „wspólnego celu” przez pracę i poświęcenie zdobią wiele wsi i miasteczek. Często widźmy także szerokie drogi podzielone na osobne arterie, prowadzące donikąd. Czasem widzimy gmachy administracyjne państwowych zakładów pracy, czasem może były to szkoły albo coś innego.
Większość pusta i opuszczona. Znajdujemy sklepy, w których jest chleb, masło, piwo i lody. Jest też sprzedawczyni i oczywiście przynajmniej para koneserów piwa na zewnątrz. Nie widzimy dzieci, nie widzimy za wiele ludzi w sile wieku. Wszystko wygląda jakby ktoś to wszystko zostawił wiele lat temu, na później. Wcisnął przycisk pauzy na pilocie. Duże miasta są oczywiście inne, mamy już kiczowatą nowoczesność oraz „kokakolę”. Omijamy ją zręcznie i delektujemy się słodkością babcinej sowieckiej konfitury. Mniam.
Góry tu, góry tam
No dobra, wjeżdżamy na Kom. Jeden z wyższych szczytów z przepięknymi widokami oraz bezpośrednim sąsiedztwie czy też na Starej Płaninie. Wszyscy śpią w samochodach. Jak zawsze, synchronicznie decydują się odpaść jednocześnie. Milczymy z Mario na radiu, bo tam u niego też śpią. Buja dość mocno, zaraz pojawiają się przepaście, rozsypane skały na trasie i śnieg. Torujemy sobie zręcznie drogę przez wszystkie przeszkody. Na szczycie prawie odrywa nam głowy od tułowia. Wieje niemiłosiernie, kilka chwil temu byliśmy w krótkich rękawkach, teraz jesteśmy w kurtach i czapkach. Majówka. Szukamy schronienia na noc, nieco niżej, wśród wielkich stuletnich dębów. Mariusz nawet próbuje staranować jeden z nich ale niestety nie wygrał tej walki. Zbieramy dużo drewna na ognisko, które średnio nas ogrzewa. Cieszymy się że mamy ogrzewanie postojowe, które oczywiście przestaje działać. To kolejna wyprawa gdzie to eberszpecherowskie dziadostwo nie działa. Wyję ze złości po cichu, w sobie. Działa ogrzewanie wody ale nikt nie odważy się na kąpiel przy tej pogodzie. Działa też nasz ukochany namiot Offlander. Mamy w nim mnóstwo miejsca dla czworga, a twarda skorupa dobrze znosi wszystko co napotka na drodze. A napotyka sporo niedogodności. Rano wita nas gęsta mgła, ekspresowo się zbieramy i ruszamy dalej. Do mgły dołącza deszcz lub mżawka, trudno powiedzieć. Widoczność jest znikoma. Ja płaczę w środku, bo moja kochana Stara Płanina jest niewidoczna. Dojeżdżamy do szczytu przełęczy jakoś od boku Petrochańskiej, spotykamy najpierw straż graniczną a potem strażników parku i kiwamy głowami, że pod żadnym pozorem nie będziemy jeździć po zakazanych ścieżkach. Snujemy się dalej, jak mgła przez połoniny. Trawa i skały są śliskie, niemniej jedziemy równym tempem omijając trudne błotniste podjazdy. Dzisiaj nikt z nas nie ma ochoty na walkę. Pogoda zaczyna odpuszczać i czasem widzimy kawałek trawiasto szarej otchłani po lewej lub prawej. Pomagam sobie wyobraźnią i jest pięknie. Zjeżdżamy do doliny i posilamy się w restauracji nad wodospadami Lakatnika. Decydujemy się na nocleg w Vratsa bo znowu leje. Baza noclegowa w Bułgarii, w tym rejonie i okresie, jest bardzo znikoma. Nie narzekamy i nie marudzimy, cieszymy się z dachu nad głową w uroczym pensjonacie i szybko decydujemy się na rozmowy przy winie i śmiechu dzieci buszujących w sowich pokojach.
Zmieniamy kurs, wielokrotnie
Pogoda do końca wyjazdu jest w kratkę, szybko się dostosowujemy aż w końcu przestajemy nanią zwracać uwagę. Tak przynajmniej to pamiętam. Jak jest okej to biwakujemy, jak jest zimno szukamy dachu nad głową. Jesteśmy dobrze zgrani, dwa samochody to szybkie decyzje bez zbędnego marudzenia. W następnym dniu odwiedzamy jaskinie Prohodna. Ta olbrzymia jaskinia wyżłobiona w skale przez potok robi na nas spore wrażenie. Przyznaję, że sceptycznie podchodziłem do odwiedzania jej w ogóle. Zdjęcia i filmy nie oddają jest prawdziwego piękna i aury. Już na samym wejściu podążamy za rytmami lokalnej muzyki, która odbija się od ścian wysokości dwudziestu metrów. W sklepieniu ponoć są Oczy Boga. Dwie duże owalne dziury, przez które wdziera się światło, my z Mario widzimy tam inne kobiece części ciała. Na celowniku mamy także Monaster Głożeński, w którym jemy prosty posiłek w postaci grochówki bodajże. Kradniemy resztę chleba i udajemy się dalej w stronę wodospadów Skoka w Tetewen. Dwa wodospady w jednym miejscu w pięknej zielonej i enigmatycznej dolince. Spacer dobrze nam robi. Kupujemy biały miód, który dołącza do naszego miodowego arsenału. Wcześniej w Prohodnej kupiliśmy propolis do gardła i nosa, który leczy nas przez następne dni. Bułgarskie UFO Pomnik Komunistycznej Partii Bułgarii idealnie dokręca mój słoik z komunistycznym dżemem. Pomnik ten został wzniesiony na wzgórzu Buzłudża w roku moich urodzin. Byłem bardzo podekscytowany, żeby go zobaczyć. Lubię takie stare kiczowate i bezsensowne budowle, no i jest widok. Niemniej nasza emocjonalnie zaburzona inteligencja, pod wpływem pociągnięć nosem i kaszlnięć całej ekipy przekierowała nas w stronę Rodopow. Oczywiście na skróty. Słowo „skrót” odbija się wielkim echem w naszych głowach. Zazwyczaj kończymy w ciężkim terenie, walcząc wyciągarkami i taśmami. Także, skracamy sobie odpowiednio dzień. Tym razem było inaczej, ale wyciągarki tez były. Taśmy też. Przebijaliśmy się z Aprilltsi do Tazha przez pasmo górskie w centrum Bałkańskiego Parku Narodowego. Zaczęło się niewinnie, resztki starego asfaltu. Rozbity przez śnieg, wodę i koła ciężkiego sprzętu leśników. Spuszczamy powietrze i śmiało podążamy pod gorę, mamy szuter, błoto , kamienie, potem małe skały. Zwalone drzewa i coraz stromiej, zygzakowato, pod gorę wśród drzew. Szlak jakby na chwilę znika. Ciężka dwuseta grzęźnie w końcu, odpalamy wyciągarkę, ktora oczywiście nie działa poprawnie. Pilot przerywa i się tnie. Mario i jego syn Maks asekurują, reszta chowa się w krzakach. Boruje pod gorę. Są emocje, szczególnie jak Mario rozpędza Gelendę i prawie bezbłędnie wjeżdża pod gorę za jednym razem. Nie wytykam mu falstartu więcej niż dwa razy i wesoło naładowani adrenaliną przybijamy piątki. Wszystkiemu od dłuższego czasu przypatruje się para młodych piechurów zdobywających ten szam szczyt, Maragidik zapewne. My wiemy tylko, że mamy jechać tam pod gorę a potem w dół. Mijamy się potem z nimi wielokrotnie machając sobie przyjaźnie. Nie zapomnę jednak ich min jak mijaliśmy ich pierwszy raz. Prawdziwe zadziwienie, że tu można samochodem próbować wjechać. U szczytu połoniny zaliczamy krótki lunch, a wcześniej przerwę na kawę. Podziwiamy surowy krajobraz. Drzewa, które nie zdążyły jeszcze puścić listków, szarawą trawę oraz kilka budowli w niedalekim sąsiedztwie, zapewne schroniska. Droga po drugiej stronie pasma jest inna, szeroka i schodzi łagodnie w szutrowym rytmie w dół. Za jednym z zakrętów czeka na nas niespodzianka, wodospad Kademliya. Nie był w naszych planach i miło nas zaskoczył swoim 70-metrowym majestatem, urokiem, usytuowaniem i kojącym hukiem rozbryzgującej się wody na skałach. Podążamy dalej, w jednej z mieścin przekornie nazywanych przez nas Kaloryfer [Kalofer] jemy bułgarskie kotlety w starej restauracji. Betonowy melanż na posadzce, cerata i urocza starsza para biją na głowę nasze kotlety. Podziwiamy znowu wielkie place defiladowe, monumenty i arsenał wojenny. Mniam. Najedzeni babcinymi kotletami i trochę też kulturowo, kierujemy się do Kopriwszticy. Następna nazwa, która robi mi konfetti w głowie. Miasteczko wynagradza mi to swoim urokiem, kolorowymi domkami i starym miastem. Właściwie całe jest stare, są też starzy ludzie. Większość budynków jest bezludna i zamknięta. Właściwie słowo opustoszała jest lepszym słowem. Ale jest pomnik.
Mniam.
Spacerujemy i decydujemy, że dzisiaj choćby nie wiadomo co się działo, to śpimy na biwaku. Właściwie to będzie nasz ostatni wspólny biwak, jutro odwozimy rodziny na lotnisko do Sofii. Taka decyzja zapadła wcześniej podczas żucia kotletów. Na biwak dojeżdżamy tuż przed zachodem słońca. Rozbijamy się na wzgórzu niedaleko miasteczka. Widok jest wyśmienity, miejscówka też. Wieczorem serwujemy sobie wielkie i ciepłe ognisko. Robimy lekcje sobie i dzieciom z rozpoznawania rożnych zwierzęcych kup. Jest ich wszędzie sporo. Płaskie krowie, okrągłe końskie, kuleczki kozie. Odwiedzają nas w nocy sprawcy placków. Stado dzikich krów podchodzi na kilka metrów do ogniska, w totalnej ciemności. Bułgarskie krowy są super. Rano wstaję, żeby zrobić kilka zdjęć, odpalić ponownie zacinające się ogrzewanie postojowe „Eberszajs”. Wychodzę i zamarzam w miejscu. Dzikie konie są tuż koło nas. Cóż za piękny koniec. Nie do końca. Oczywiście. Koniec początku Zaczyna padać, zsuwamy się większość poranka w błocie, ze szczytu góry. Pada nieustannie, dobrze, że zdążyliśmy zwinąć biwak na czas. Przeżywamy jeden z najbardziej stromych zjazdów na całym wyjeździe. Ostre skały pomagają w łapaniu trakcji pomiędzy błotnistymi odcinkami i szurającymi krzakami. Taka poranna „kawa zamiast”, oczy szeroko otwarte. Ewa już wzdycha. Dojeżdżamy do zamkniętego mostu. Ale jaja, co teraz? Z powrotem do góry? Dojeżdżamy do Sofii i po szybkim pożegnaniu z rodzinami przed lotniskiem siadamy z Mariuszem na naradę. Którędy najlepiej jechać? Decydujemy się na powrót przez Przełęcz Petrohanu ale tym razem asfaltem. Wieczorem, o resztkach sił, lądujemy w jedynym wolnym pokoju w jedynym hotelu w Bało…Belo. Bełogradzcziku. Skały spowite w ciężkich chmurach wyglądają całkowicie inaczej. Ładniej i majestatyczniej. Wracamy do tej samej restauracji, ona też jest spowita chmurą, z papierosów. Oboje przytakujemy z bólem głowy, zakaz palenia w miejscach publicznych to dobry pomysł. W nocy nie chrapiemy synchronicznie, bo przecież żaden z nas nie chrapie, szczególnie po 12 godzinach w trasie. Pogoda jest wyśmienita, wspinamy się na pobliskie wzgórza. Zaliczamy kilka miejsc, które ominęliśmy wcześniej, po przekroczeniu granicy z Serbią skręcamy w „skrót. Mam kilka przejechanych tras w Serbii, skoczymy tylko tu i tam. Po dwustu czterdziestu kilometrach, z tego stu trzydziestu w terenie mamy dosłownie dość. Tego dnia przejechaliśmy przez lasy, milion kałuż, tunel, bezdroża błotniste, bezdroża kamieniste i trawiaste. Pola i bory. Zobaczyliśmy wodospady, dziwny monument w kształcie odbytu i kamieniołom. Było świetnie do czasu aż nie rozwaliłem tylnego zderzaka. Mario chyba przegrzał pompę wspomagania. Nie powstrzymało nas to przed wyśmienitym biwakiem na końcu świata. Resztki bułgarskiego wina i ognisko ukoiły nas po tym długim dniu. Potem już tylko asfalt. Żegnamy się w Budapeszcie. Do zobaczenia wkrótce.
Kilka miesięcy później
Mam zaszczyt odwiedzić Bułgarię ponownie, tym razem podróżuje chwilowo sam z moimi dziećmi do Turcji. Stąd też nazwa Bulgaristan, która widzimy na powrocie. To co działo się podczas tej wyprawy pozostawię na osobną opowieść. Niemniej, w Bułgarii spędziliśmy kilka dni w drodze tam i szczególnie z powrotem. Odwiedzając upragniony przeze mnie Monument Buzłudża i dopełniając moich marzeń z majowego wypadu. Tak, jest takie cudowne jak myślałem. Usytuowane na wzgórzu na około 1400 metrów przypomina Katowicki Spodek mniejszych rozmiarów z wysoką kolumną. Widok na okolice z każdej strony. Kicz i funkcjonalny bezsens tej budowli są niesamowite. Kiedyś myśl ideologiczna i powaga powstania tej budowli, w imię partii, była rażąco ważna. Pniemy się dalej szczytami tego pasma gór w stronę Rumunii. Podziwiamy później jeszcze raz tą budowlę z oddali, w idealnej linii z pomnikiem Wolności na szczycie Stoletov. Robimy ostatnie zdjęcia i zmierzamy na spotkanie z niedźwiedziami.